ZOMBIE FIGHT CLUB
–
KLUB WALK ZOMBIE
To, że Azjaci mają kręćka na punkcie zombiaków jest rzeczą znaną tak dobrze jak fakt, że przymusowy celibat prowadzi do dewiacji seksualnych wiadomej natury.
Co więc pcha naszych skośnookich braci do produkowania dziwacznych i krwawych produkcji? Cholera to wie, ale recenzowane tu filmidło, pomimo całej swojej otoczki jest chyba jednym z normalniejszych w swoim gatunku.
Na całym świecie wybucha pandemia nieumarłych, którzy zaczynają stopniowo przeważać nad regularnymi zjadaczami ryżu.
Przez 2/3 filmu oglądamy perypetie skorumpowanej jednostki policyjnej, w której tylko jeden facet godzien jest nosić mundur i chronić ludzi, co też z wielką werwą czyni, irytując przy tym widza.
Jest także raper, jego kobita oraz kumple, którzy chcą pochędorzyć i nafaszerować się narkotykami. Ot takie proste i cieszące zmysły przyjemności.
Dopiero gdy pewien profesor traci ukochaną córkę i z żalu popada w obłęd zabijając koleżanki denatki, widz zaczyna się jako taki interesować tym, co dzieje się na ekranie.
Po godzinie jatki, pościgów i tandetnych efektów czas przeskakuje o rok i w końcu trafiamy do tytułowego gniazdka, gdzie ex wykładowca jest teraz przywódcą przestępczej organizacji.
Ocalali z ubiegłorocznej masakry walczą o przetrwanie staczając jedną (!) walkę z umarlakami, po czym rozchodzą się do swoich zajęć. Facet bije się na arenie z innym zawodnikiem, a babeczka kopuluje z mafiozem… tyle.
Później jest niby jakiś pseudo zwrot akcji, ale przy dużej dozie serdeczności nazwałbym go co najwyżej leciwym.
Scenarzysta chyba nie za bardzo wiedział jak to wszystko ze sobą sklecić, czego efektem jest sztampowe, przewidywalne i średnio ciekawe kino z pod znaku zgniłków.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: