Znaleźli się ludzie, którzy obrazili się na mnie po ostatniej recenzji „Halloween” i wysyłali mi pełne żalu i pogardy wiadomości. Nie powiem, smutno mi się trochę zrobiło, a każdy mój poranek jest teraz szary, mroczny i ponury.
Żeby odreagować, postanowiłem iść za ciosem i być może zrazić do siebie jeszcze więcej z was, co też uczyniłem dzisiejszego dnia, wspierany przez pieniste, złote trunki, które miały zagłuszyć ból wywołany waszą reakcją na ostatnią recenzję.
Od razu rozwieję wszelkie wątpliwości. Druga część jest znacznie ciekawsza, bardziej wciągająca i lepiej zrealizowana niż pierwowzór, co szczerze mówiąc nieco mnie zaskoczyło.
Bez zbędnych ceregieli zostajemy przeniesieni do samego finału poprzedniej części, w której doktorek pakuje w Myersa pełny magazynek. Morderca, niczym rączy żuraw z impetem wypada przez balkon, lecz rzecz jasna, nie jest on martwy.
Przez zwykły zbieg okoliczności, pewien dzieciak zostaje potrącony przez samochód i ginie w płomieniach, a miejscowi policjanci uważają zwłoki młodzika za truchło szaleńca w masce, który owej nocy zaszlachtował kilka osób.
Doktorek nie wierzy w śmierć swego pacjenta, a gdy kolejne mordy wychodzą na jaw, jako jeden z niewielu jest w stanie zrobić to, co jest niezbędne do zatrzymania bestii, która kryje się za mlecznobiałą maską.
Laurie, jedyna osoba, która przeżyła rzeź w poprzedniej części została przetransportowana do szpitala, gdzie w teorii powinna być bezpieczna. Ale co to byłaby za zabawa, gdyby Pan Psychol nie mógłby się z nią skonfrontować, prawda?
O dziwo, praktycznie każdy aspekt tej produkcji jest lepszy niż u poprzednika. Klimat jest naprawdę niezły, ofiary Myersa rozstają się z życiem w znacznie ciekawszy sposób i mniej jest tu niewiele znaczących pogaduszek, które tylko spowalniały tempo w poprzedniej części.
Co prawda, finał był zaledwie przeciętny i średnio mi się podobał, ale całokształt wypada zdecydowanie na plus, co daje mi nadzieję na miłe wrażenia podczas podziwiania kolejnych części.