Jestem stuprocentowo pewien, że recenzją tą narażę się co poniektórym czytelnikom bloga, ale jak mawiał Juliusz Słowacki, „Prędzej żarłacz biały przejdzie na weganizm, niż ktoś drugi raz kłamcy swą godność powierzy”.
Jako, że znam wszystkie wiersze i opowiadania naszego wieszcza, począwszy od „Bobrzej nory”, a na „Grze o Tron” kończąc, i szanuję go cholernie, postanowiłem również tym razem nie łgać i nie ubarwiać, a jedynie przedstawić wam moje odczucia do tego kultowego dzieła.
Reżyser świetnego „Ichi The Killer” czyli Kurosawa Macintosh… nie chce mi się sprawdzić jak się nazywał, postawił na znacznie spokojniejsze kino, w którym główną rolę odgrywa miłość.
Pewien szaleńczo zakochany w swej żonie facet musi pogodzić się z jej śmiercią i przychodzi mu to z większą trudnością, niż mi odkurzanie i ścieranie kurzu, a musicie wiedzieć, że potwornie ciężko mi się do tego zmusić.
Jednak po wielu latach, jego przyjaciel pod przykrywką nowo powstającego filmu zaprasza na przesłuchanie kobiety, w których nasz główny bohater może przebierać jak tylko chce. Panienki nie wiedzą bowiem, że tak naprawdę producent chce znaleźć sobie nową żonę, a dzięki temu sposobowi, dostęp do utalentowanych kobiet jest znacznie ułatwiony.
Niemłody już facet trafia w końcu na kogoś, kto wybitnie odpowiada jego gustom, a jest to eks balerina, która przez uraz biodra, którego nabawiła się za młodu nie może już realizować swojej pasji.
Między nimi wywiązuje się coś więcej niż przyjaźń, często się spotykają i prowadzą rozmowy przez małe, azjatyckie telefoniki, ale z biegiem czasu wychodzi na jaw, że panienka nie jest tym, za kogo się podaje, a psychę ma zrytą tak, że proszę siadać.
Film ten chwalony jest zarówno przez moich kolegów i koleżanki po fachu, ale dla mnie niestety była to dosyć ciężka przeprawa. Sama historia jest początkowo dosyć interesująca, lecz produkcja ta nie była w stanie mnie do siebie przekonać.
Nie chodzi o brak spektakularnych wybuchów, jatki i hektolitrów krwi, co to, to nie! Bez takich pierdółek mogę się bezproblemowo obyć, jednak środkowa część opowieści po prostu cholernie mnie znużyła i z niezbyt zadowoloną miną dotrwałem do końca.
A teraz, gdy już znacie moje zdanie, możecie wyładować na mnie swój gniew. Kamienujcie mnie ile wlezie, umrę chociaż z przekonaniem, że byłem wobec siebie (i was) szczery.