Kurła, jak zacząć…. może tak: „Vicous Fun” to komediowy meta horror osadzony w klimatach lat 80tych. Ponieważ jest krwawy, pełen akcji i napięcia, sprawdza się nienajgorzej jako klasyczny straszak. Jednak jest to przede wszystkim „meta” dzieło. Powiedzieć jednak, że parodiuje on klisze gatunkowe obśmiewając ich wady, czy polemizuje z nimi i bawi się nimi, byłoby niewybaczalnym nieporozumieniem. Bo „Vicous fun” to piekielnie inteligentnie napisany list miłosny do złotej dekady horrorów dający świadectwo gorącego uczucia twórców.
Walnę prosto z mostu- ten film jest jak półka z horrorami w naszej ulubionej wypożyczalni VHS, mieniąca się wspaniałymi okładkami, kryjącymi przecudowne treści nagrane na kasetach, które chciałoby się za jednym razem wypożyczyć wszystkie; jest niczym gigantyczny słoik żelków, które żona z siostrą podarowały mi kiedyś na urodziny, z którego wystarczy zaczerpnąć na ślepo by dostać wybuchową mieszankę ukochanych smaków; jest jak ramówka w Cartoon Network, gdzie po sobie emitowane były odcinki Laboratorium Dextera, Justice Friends i Johnego Bravo, kiedy wiedziało się, że z każdą kolejną chwilą czy zmianą „części” owej ramówki, dostawało się tylko jeszcze więcej czystego złota.
„Vicous Fun” jest „meta” w ten sposób, że bierze znane archetypy postaci, owe „figury” bohaterów (a także wątków fabularnych) charakterystyczne dla epoki, do której nawiązuje, a które dziś wydawałby się „trącić myszką” i ukazując je w całej ich slapstickowości i kiczowatości, mówi: patrzcie jakie to jest piękno i dobro, podziwiajcie i kochajcie, albowiem to jest warte waszej miłości. Trzeba jednak dodać, że robi to (na pozór) dość dyskretnie i nienachalnie (czyli zupełnie inaczej niż w skądinnąd genialnym „Psychogoremanie”), co też świadczy o wyczuciu i „świadomości gatunkowej” jego twórców.
Weżmy na przykład postacie. Kogo my tu nie mamy? Dostajemy wąsatych, napakowanych policjantów z 45tkami przyczepionymi do szerokich torsów licznymi paskami; mamy fajtłapowatego nieszczęśliwie zakochanego młodzieńca w kurtce a’la Marty MCFly; mamy też seksowną, szukająca zemsty heroinę, otrzymujemy w końcu cały wachlarz typów morderców z filmów o mordercach, zaczynając od kucharzy kanibali, poprzez gigantów w dziwnych maskach, a kończąc na super inteligentnych i wyszczekanych przystojnych zabójcach podrywaczach. Wszyscy „nakreśleni” inteligentnie z wyłapaniem wszelkich gatunkowych niuansów a nawet z dodaniem od siebie ciekawych i zabawnych spostrzeżeń i rozwiązań fabularnych ( np. cały wątek „terapii” czy morderca urzędnik, o którym pada stwierdzenie, że łatwo mordować, gdy się robi w budżetówce).
Wszystko tu jest błyskotliwe jak cholera, bezpretensjonalne, bezwstydne, bezczelne. I piękne. Aktorstwo, muzyka, dialogi (rozmowa o podgatunkach horrorów, czy bulwers na temat wąsów, to żarty tak w punkt, że bardziej się nie da). Film skrzy się humorem, ale jest to humor nieoczywisty i nienachlany (jak w „The Faculty” czy „Co Robimy w Ukryciu”), wynikający z przyjrzenia się regułom i archetypom gatunkowym pod odpowiednim kątem i w odpowiedni sposób. Mówiąc, że film jest zabawny nie oddamy istoty tego, co on nam oferuje. On nie jest zabawny. On jest radosny. Daje radochę.
I dlatego, choć jest na standardy horrorów bardzo długi, seans mija jak z bicza strzelił. I też dlatego, że dzieje się tu mnóstwo. Mamy Home invasion, revenge, thriller i cholera wie co jeszcze. Akcja pędzi przeskakując między motywami i z miejsca na miejsce, przy czym wszystkie elementy tej fabularnej układanki są równie cudowne.
„Vicous Fun” to film w swej konwencji doskonały. Nie dajemy 10/10, bo taka ocena zarezerwowana jest dla horrorów takich jak „Hary Angel”, „Lighthouse” czy „Egzorcysta”. Ale jest to film na poziomie 9,9 i jest równie wspaniały co wspomniane „The Faculty” czy „What we do In the shadows”. To jest ten poziom piękna, dobra, inteligencji i sprytu scenariuszowo reżyserskiego.
No i tytuł jest chyba najbardziej adekwatnym tytułem w historii światowej kinematografii.