Oto kolejny horror, o którym słyszeliśmy dużo dobrego i znowu plotki o jego jakości wcale nie zostały mocno przesadzone. Bone tomahawk- bo o nim mowa- to bardzo specyficzna rzecz, bo połączenie horroru z…westernem. Wydawać by się mogło, że to połączenie jest dość karkołomne, ale wprawa reżysera pokazała, że wręcz przeciwnie- po seansie tego filmu wydaje się ono całkiem oczywiste.
Fabuła jest prosta jak budowa kościanego tomahawka. Czteroosobowa drużyna śmiałków musi odnaleźć, uratować i sprowadzić do domu grupę zaginionych osób. Niestety wzięło im się i zaginęło na terytorium krwiożerczego plemienia Indian-kanibali znanych między innymi ze zjadania własnych matek, o czym bohaterowie, a wraz z nimi i widz, są lojalnie ostrzegani na samym początku (co z resztą- o czym za chwilę- było mądrym posunięciem reżysera w kontekście budowania klimatu).
Pisałem już o tym przy okazji kilku recenzji, ale powtórzę się jeszcze raz- recepta na dobry horror to znalezienie historii/sytuacji, która sama w sobie jest straszna (im prostsza tym lepiej) i opowiedzenie o niej z odpowiednią konsekwencją stylistyczną oddającą istotę jej grozy. Najlepiej sprawdza się w tym przypadku stopniowe budowanie napięcia, które narasta do tego stopnia, że kulminacja nie musi obiektywnie być jakiś nagromadzeniem ultra szokujących scen, a wystarczy jedna dobra pointa wynikająca z całości opisywanego horroru.
Tak była np. skonstruowana La Harencia Valdemar część 1 i tym tropem idzie Bone Tomahawk. Oczywiście trzeba pozwolić dać się wciągnąć w klimat, bo film jest długi i przez prawie 1,5 godziny może się wydawać, że nic się nie dzieje. Ale to oczywiście jest pozorne. Wędrówka czterech śmiałków napotyka co raz większe trudności, dochodzi do starć charakterów, prowadzenie akcji doskonale ukazuje surowość dzikiego zachodu (który tutaj jest naprawdę dziki), skwar pustyni, poczucie czającego się niebezpieczeństwa. Wszystko to pozostawia wrażenie „zaciskającej się pętli” wraz z podróżą co raz głębiej w terytorium wroga i poczucie, że to nie może skończyć się dobrze, mimo że nawet nie pokazano cienia kanibala. Dlatego też ostrzeżenie na początku filmu o tym z jakimi przyjemniaczkami przyjdzie się spotkać pomogło zbudować poczucie zagrożenia. Czuć, że zbliża się nieuchronne a kolejne trudy podróży sprawiają, że w widzu wzmaga się uczucie nadciągającego fatalnego finału. Atmosferę narastającego niebezpieczeństwa oddano naprawdę świetnie. Nasz człowiek z Na trzeźwo nie warto napisał, że żadna scena nie jest tu zbędna i ja się z tym zgadzam. A kiedy już dochodzi do sceny kulminacyjnej jest ona odpowiednio „soczysta” i stanowi doskonałe zwieńczenie horroru całej tej wycieczki, budowanego stopniowo przez reżysera.
Ponieważ przez większość filmu towarzyszą nam wyłącznie czterej bohaterowie to złe oddanie postaci mogłoby położyć nawet najlepiej budowany klimat. W Bone Tomahawk dostajemy cztery różne, wyraziste charaktery. Są one dość mocno przerysowane, co niektóre recenzje uznają za wadę. Pamiętać jednak należy, że takie potraktowanie postaci nie tylko uchodzi, ale jest wręcz obligatoryjne w trzech typach filmów: bajkach i baśniach (w tym animowanych), horrorach i westernach. Tu zatem pasowało to jak najbardziej, ale w takich przypadkach konieczne jest jeszcze odpowiednio umiejętne aktorstwo aby nie popaść w niezamierzoną parodię. Patricka Wilsona, gdzie ostatnio nie oglądam to daje radę. Ale dopiero Kurt Russel daje tutaj show, co z resztą nie dziwi, gdyż już nie raz udowodnił, że jest wprost stworzony do ról charakternych bohaterów dzikiego zachodu (mój ulubiony „Tombstone”, jakże lepszy od mdłego „Wyata Earpa”). W sumie mamy tu ładną kowbojską uwerturę na kwartet charakterów.
To w całości daje mieszankę naprawdę świeżą. Polecamy!
http://horroryonline.pl/film/bone-tomahawk-2015/107