W trakcie długiego, bo prawie miesięcznego urlopu udało mi się obejrzeć mnóstwo horrorów. Wymyśliłem sobie, że co tydzień będę oglądał dzieła z innego kraju. Tak więc miałem tydzień koreański, tydzień francuski, tydzień hiszpański i tydzień amerykański. Gdybym z dwunastu obejrzanych obrazów, miał wytypować jeden, który najbardziej zapadł mi w pamięć, to wybrałbym albo koreański „Bloody Reunion” albo, co bardziej prawdopodobne, hiszpański „Dzień bestii”. Zaznaczam przy tym, że „Dia de la bestia” niekoniecznie jest najlepszym horrorem obejrzanym w czasie urlopu, ale bez żadnych wątpliwości jest obrazem, który z wszystkich obejrzanych najbardziej wrył mi się w pamięć. Dlaczego? Albowiem jest to obraz ze wszech miar wyjątkowy.
Film opowiada o uczonym (aczkolwiek lekko fajtłapowatym) księdzu, który przez kilkadziesiąt lat studiował Apokalipsę Św. Jana i doszedł do przekonania, że odkrył ukryty w niej kod. Kod, który wskazuje datę końca świata. Teolog pragnie apokalipsę powstrzymać, sęk w tym, że zostało bardzo mało czasu. Gdy ojciec Angel dociera do Madrytu, zostaje tylko jeden dzień by zapobiec Armagedonowi. A dlaczego Madryt? Otóż w stolicy Hiszpanii coraz częściej mają miejsce krwawe, brutalne i bluźniercze wydarzenia, które nasz bohater poczytuje jako niewątpliwe skutki działania Złego. Zagubiony ojczulek krąży więc po metropolii rozważając jak w zasadzie ma zapobiec kataklizmowi. Dochodzi do wniosku, że musi najpierw skontaktować się z Księciem Ciemności, a żeby tego dokonać postanawia zostać grzesznikiem tak wielkim, że Szatan sam się do niego zgłosi. Niestety, co dziwnym nie jest, nie idzie mu zbyt dobrze. Niezły koncept, prawda? Ale to nie wszystko. Otóż, gdy plan nie wypala tak, jakby ksiądz Angel oczekiwał, przychodzi czas na opcję B, czyli sprzymierzenie się z osobnikami, którzy w temacie kontaktów z Diabłem powinni być ekspertami. Pada na zakręconego blackmetalowego satanistę- sprzedawcę w sklepie z metalową muzyką oraz samozwańczego eksperta od okultyzmu prowadzącego telewizyjny program o czarnej magii i zjawiskach nadprzyrodzonych. Gdy po licznych perypetiach triumwirat zostaje zawarty, sprawy, jak to się mówi, ruszają z (diabelskiego?) kopyta. Tak w skrócie prezentuje się fabuła „Dnia bestii”.
I jest to historia wyjątkowa. Oryginalna. Świetna i z niepowtarzalnym klimatem. W tym momencie należałoby poinformować, że (jakby ktoś się jeszcze nie domyślił) „Dzień bestii” to horror połączony z komedią. Można by też nazwać go „czarną komedią”. Nie jest to oczywiście nic w stylu „Strasznego filmu”, film jest raczej zabawny w ten sposób, w jaki zabawne jest „Martwe Zło”. Nie chodzi tu o ten sam rodzaj dowcipu a raczej o to, że obraz jest niewątpliwie kinem grozy, ale z klimatem, który wywołuje pewien rodzaj wesołości. Muszę przyznać, że sam osobiście nieraz wybuchałem w czasie seansu śmiechem, co zdarza mi się bardzo rzadko. Śmiałem się nie dlatego, że rzucono jakimś oczywistym dowcipem, a raczej dlatego, że w bohaterach i ich perypetiach było coś takiego, że trudno było zachować powagę. Postacie są napisane przy tym kapitalnie a dialogi są po prostu fantastyczne, przez co w czasie seansu odczuwa się taką pewną „lekkość”. Co w sumie jest paradoksem, bo ogólnie klimat historii oraz plastyka obrazu są mroczne i przytłaczające momentami bardzo. I właśnie to sprawia, że „Dzień bestii” jest dziełem tak oryginalnym i interesującym.
Obraz zaciekawia tym bardziej, że historia jest po prostu bardzo wciągająca. Nie wiemy czy odkrycie głównego bohatera jest prawdą czy też urojeniem. Do tego w filmie dzieje się dużo, akcja pędzi do przodu i nudzić się nie można. No i zakończenie też jest sporym plusem. Jest w pewien sposób otwarte, zostawia pole do interpretacji, doskonale przy tym zamykając opowieść.
A minusy? Trudno powiedzieć. Może minusem jest to, że dla niektórych to będzie „ni horror ni komedia”. W sumie jak pomyślę teraz, to dociera do mnie, że z biegiem historii częstotliwość udanych dialogów i scen tworzących ten jakże wyjątkowy klimat jest coraz mniej i robi się lekko monotonnie. No i film mimo mrocznego klimatu w zasadzie nie straszy w klasycznym tego słowa znaczeniu. To chyba tyle jeśli chodzi o minusy.
Chcąc podsumować „Dzień bestii” można by po prostu stwierdzić, że pogodzono tu ogień z wodą, czyli komedię z horrorem, w taki sposób, że całość jest oryginalna a seans jest doznaniem wyjątkowym. Fabuła w założeniach jest poważna, plastyka obrazu, posępna i mroczna a w historii nie brak cięższych i brutalnych momentów. Sami bohaterowie wrzuceni w tą opowieść są jednak tak zabawni, tak świetnie napisani, a ich perypetie i wzajemne interakcje tak wymyślone, że nie da się w czasie seansu nie uśmiechać, choćby wewnętrznie. Sama historia jest przy tym wciągająca i ma satysfakcjonujące i zostawiające pole do interpretacji zakończenie. Na koniec powiem, że choć „Dniu bestii” daleko do najlepszych filmów grozy, jakie oglądałem, jest on z pewnością jednym z najbardziej wyjątkowych. Bawiłem się na nim przednio i zdaje się, że to jest tego rodzaju kino, do którego chce się co jakiś czas wracać.
Autor: GoroM