Jak już niedawno wspominaliśmy, postanowiliśmy powrócić od zasłużonej dla horroru serii Hellraiser, z którą dawno dawno temu z grubsza się zapoznaliśmy, ale nie mieliśmy jej całkowicie obcykanej. Pierwsze trzy części znamy najlepiej więc teraz je pomijamy. Z resztą jedynkę jakiś czas temu recenzowaliśmy, o dwójce można powiedzieć, że to część dość powszechnie uważana za najlepszą, a trójka to niezła rozpierd..cha, która odbiega klimatem od dwóch poprzedzających ją obrazów, ale też jest na swój sposób klasyczna. Czyli czas na czwórkę, potocznie znaną jako „ten hellraiser w kosmosie”. Nie brzmi to jako dobra rekomendacja, ale z drugiej strony, najczęstszą krążącą o tym dziele opinią jest: „wbrew pozorom całkiem niezły”. A tak w ogóle z tym kosmosem to nie do końca prawda. W zasadzie w przeważającej części nieprawda.
Ale po kolei. Pierwsze sceny rzeczywiście mają miejsce na stacji kosmicznej i na dodatek w przyszłości (nie tylko względem czasów kiedy obraz powstał, ale również czasów, gdy powstała ta recenzja), ale dalej to się zmienia. W tych pierwszych momentach mamy tajemniczego bohatera, próbującego ułożyć konfigurację lamentu- diabelską kostkę „rubika” przywołującą demony-cenobitów (kto nie wie o czym mowa, to to nie czas ani miejsce, żebym tłumaczył)/, a gdy mu się to udaje, nagle na stację wpada grupa szturmowa, która ma go powstrzymać. Oczywiście za późno. Zanim jednak rozpęta się piekło, pojmany naukowiec opowie szefowej grupy uderzeniowej, historię swojej rodziny, która jak się okazuje, jest odpowiedzialna za stworzenie artefaktu przywołującego potworności spoza granic pojmowania. Historia rodziny naukowca to historia setek lat zmagań jego rodu z demonami, które nie nieświadomie uwolnili.
Trzeba przyznać, że historia jest…niezła. Klimatyczna, ciekawa i działająca na wyobraźnię. I rozbudowana. Mamy opowieść nie o jednym, a o całym klanie genialnych inżynierów, których ród najpierw za pomocą swych genialnych umiejętności, pozwolił by piekielne istoty mogły dostać się do wymiaru ludzi, a potem, który wykorzystując te same uzdolnienia, próbuje ten błąd naprawić. Fabuła jest rozpisana na setki lat, trzyma się kupy i jest w sumie nietuzinkowa. Jej pierwszy akt dziejący się w epoce z grubsza klasycystycznej robi najfajniejszą atmosferę, ale dalej też nie można narzekać. Nawet sceny dziejące się w kosmosie koniec końców pasują do historii, a przez to dają radę. Krótko mówiąc fabuła jest mocną stroną Hellraisera 4.
No i mamy dużo Pinheada. Wyraźnie odczuć można, że Bloodlines miało być zamknięciem historii pana z szpilkami w głowie. Protagonista pojawia się często i gęsto, dużo mówi i dużo tłumaczy. Nie jest tak tajemniczy jak np w pierwszej części, ale to niekoniecznie źle, bo jak wspomniałem, historia jest niezła, a poza tym, to co Pinhead mówi, jak działa oraz jakie motywacje przedstawia, pasują ogólnie do postaci. Na pewno jej nie zepsuto. A poza tym Pinheada nigdy za wiele! To aż fascynujące, że nie licząc pojedynczych scen rozrywania łańcuchami (oczywiście tu też jest), Szpillkogłowy zwykle po prostu zjawia się i tylko gada (zjawił się i wszedł- jak w Desperado) a przecież jest w tym przerażający. Nie gania jak Kruger, nie czai się jak Myers, nie kroczy z maczetą jak Jason. Za to rzuca ostrymi jak maczeta i czarnymi jak piekło one linerami. W jedynce mięliśmy „we’ll tear your soul apart” , tu mamy np. „jak śmiesz mówić o bólu, ja jestem bólem” i wiele innych. Czapki z głów przed Dougiem Bradleyem jak on to egzekwuje. Pinhead w wykonaniu Bradley’a to zawsze mega plus, a dużo Pinhead’a z fajnym backgroundem i przekonywującymi motywami do działania, to dużo dużych plusów.
Nie można zapomnieć o reszcie cenobitów. W poprzedniej części nowi byli lekko kontrowersyjni (mówiąc delikatnie), tu natomiast jest pod tym względem super. Nie ma ich dużo. ale robią wrażenie. Szczególnie jeden „podwójny” jeden z najlepszych w całej serii (jak dla mnie).
Ale żeby nie było, są też minusy. W zasadzie jeden, ale dość poważny. Film jest… za krótki. I nie piszę tak dlatego, że jest taki dobry, że chciało by się go oglądać jeszcze dłużej, chodzi po prostu o to, że rozbudowaną, a nawet epicką w założeniu historię próbuje się tu upchnąć w czasie krótszym niż półtorej godziny. Fabuła sprawia wrażenie poszatkowanej, pędzącej do finału, skrótowej a sam film może nawet trochę przypominać zbiór nowelek (jedna w przeszłości, jedna w teraźniejszości, jedna w przyszłości). Po zakończeniu pojawia się nawet niemałe poczucie niedosytu.
Mimo wspomnianej wady „Hellraiser 4 Bloodlines” jest dziełem udanym. Ma fajną historię, jest klimatyczny i brutalny. Dostajemy też ciekawych designersko cenobitów, genialnego jak zawsze Pinhead’a (w dużej ilości) i obowiązkową scenę rozrywania łańcuchami. Film na pewno nie przynosi wstydu klasycznej marce Hellraiser (w przeciwieństwie do niektórych z późniejszych części) i bez wątpienia jest wart obejrzenia.