Po „Camp Wedding” nie spodziewałem się wiele. A w zasadzie niczego. Potrzebowałem jakiegoś odmóżdżającego relaksującego seansu, a film, którego plakat i opis zapowiadał generycznego slashera (z głupimi nastolatkami, czerstwymi dowcipami i prawdopodobnie nienajgorszym gore) zdawał mi się do tej roli idealny. Tylko, że „Dziki ślub” okazał się czymś zupełnie innym. Ale to nawet lepiej. Bo dawno się tak nie zrelaksowałem.
Fabuła faktycznie trąci zgranymi i przemielonymi już milion razy patentami. Główna bohaterka- Mia- planuje swój ślub i chce żeby był wyjątkowy. Dlatego też wynajmuje okryty niechlubną sławą ośrodek wypoczynkowy w środku lasu i zaprasza do niego najbliższych przyjaciół ażeby pomogli jej oni naszykować miejscówkę na mającą mieć miejsce następnego dnia ceremonię. W pewnym momencie jednak uczestnicy wypadu zaczynają po kolei znikać i ogólnie dzieją się dziwne rzeczy.
Że jednak film nie będzie tym, czym myślałem zrozumiałem już w jednej z pierwszych scen, w której podróżujący ku celu bohaterowie mijają bilboardy informujące o tym, co się w okolicy stało. Tragiczna i gwałtowna śmierć młodej obozowiczki? Checked!. Masakra miejscowej ludności kilkaset lat wcześniej? Checked! Procesy czarownic? Double checked!. Generalnie po tej sekwencji zrozumiałem- „Camp Wedding” to będą jajca. Jajca inteligentne. Błyskotliwe. Oryginalne. Coś jak np. „Domek w środku lasu” czy „Bodies bodies bodies”.
„Dziki Ślub” to fabuła, która wodzi za nos, bawi się klasycznymi motywami, zmuszając widza do zadawania sobie pytań: „o co tu chodzi?”, „kto za tym stoi?” i „co ja paczę”. Robi to w angażujący sposób, a tropy które podsuwa, ładnie splatają się i wybrzmiewają w finale. Do tego to niezła komedia absurdu z scenami, przy których, co rzadko mi się zdarza, wybuchałem niekontrolowanym śmiechem. Na przykład w (obowiązkowej w takich historiach) scenie wizyty lokalnego policjanta, który to motyw twórcy „Camp Wedding” wywracają do góry nogami a nawet na lewą stronę:P. Świetne i zabawne są też dialogi- zwłaszcza w drugiej połowie, gdy „wjeżdżają” wątki paranormalne. No i fajowe są także same postacie- niby stereotypowe, ale w dziwny sposób sympatyczne, każda z własną fiksacją, np . z popularnym ostatnimi czasy lękiem przed glutenem. No własnie… „Camp Wedding” oprócz tego, że jest inteligentnym pastiszem slasherów, jest także bardzo celną satyrą na różne bolączki współczesnego społeczeństwa, z szczególnym uwzględnieniem uzależnienia od social mediów i urządzeń elektronicznych. Ale nie tylko.
Muszę jednak ostrzec potencjalnych widzów. „Dziki Ślub” to „paździerz”. Budżet tego filmu wyniósł pewnie mniej niż budżet typowego kawalerskiego organizowanego w ośrodku w głębi lasu. Aktorstwo jest tandetne i przerysowane a „dekoracje” przypominają faktycznie niskobudżetowe kino z lat 70tych. Tylko, że ten paździerz jest tu w pełni kontrolowany. Na przykład sposób w jaki niektóre postacie zapodają swoje kwestie jest tak cudownie przerysowany i zmanierowany, że to nie może być przypadek. Tak samo większość dowcipów sytuacyjnych- bywają tak absurdalne (scena z zastawieniem krzesłami!), że żeby zagrały odpowiednio, muszą być po prostu wynikiem szalonego konceptu i być spójne z całościową stylistyką dzieła. Tu moim zdaniem są.
Podsumowując: „Dziki Ślub” to film wyjątkowy. Tylko, że to nie slasher. To nawet nie horror. To dzieło, które wykorzystuje znaną i (chyba) lubianą (ale także do cna zgraną) poetykę grozy spod znaku noża i maczety, żeby dostarczyć świadomym konwencji widzom kupę nieskrępowanej, bezpretensjonalnej i (nie ma co ukrywać) świadomie kiczowatej zabawy. Widzów szukających horroru, a także nieodpornych na „paździerzową” stylistykę z pewnością zawiedzie. Ale jeśli na oglądaniu horrorów zjadłeś zęby, wszystko już widziałeś i nie masz nic przeciwko spuszczeniu trochę powietrza z balonika poważnej grozy, a do tego potrafisz się nastroić na specyficzną „drewnianą” stylistykę, „Camp Wedding” jest filmem dla ciebie. Ja osobiście bawiłem się doskonale.
Ocena 8/10 (byłoby 7, ale dodaje 1, za fakt, że to debiut)
autor recenzji: GoroM