Twórca „Legendy”, Łukasz Stasiorowski serwuje widzom opowieść o tajemniczym Żniwiarzu. Jest to kryjący swe oblicze pod maskami typ, odpowiedzialny za masakry w Chełmnie, których dopuszczał się pod osłoną nocy przed piętnastoma laty.
Został on jednak potraktowany ołowiem przez dzielnego policjanta, a chełmowcy… chełmofony.. mieszkańcy tego urokliwego miasta mogli od tego czasu spać spokojnie.
W czasie rocznicy tego wydarzenia, ludzie znów zaczynają padać trupem, a szaleniec za pomocą sierpa symbolicznie jednoczy ofiary z glebą. Nikt nie wie, czy jest to jedynie psychopatyczny naśladowca czy też miejscowa legenda okaże się być czymś więcej, niż tylko bajeczką.
Między mordem a mordem, których nie jest niestety zbyt dużo, na jaw wychodzą sekrety i sekreciki okolicznych mieszkańców, poznajemy problemy życiowe nastolatków i wspólnie z nimi przeżywamy rozstania i zawirowania emocjonalne, co w większości za ciekawe nie jest.
Pojawia się tu jeszcze policjantka z Ameryki, która przeniosła się do polskiego komisariatu, by sprzątać papiery i opierać się urokom brodatego gliniarza, ale postać ta jest koszmarnie zarysowana i irytuje na każdym kroku. Miałem ochotę strzelić jej w papę, serio.
Ogólnie rzecz biorąc, ze scenariusza można było wycisnąć sporo więcej, ale o ile sama opowieść ma swoje momenty, to jeśli chodzi o kwestie techniczne, mógłbym skwitować to dwoma słowami. Jasny… chuj.
Najgorzej wypada tu udźwiękowienie i trzeba uczciwie stwierdzić, że krew widza będzie ciekła z uszu w zastraszającym tempie, grożąc poważnym uszczerbkiem na zdrowiu.
Zero balansu, często niesłyszalne dialogi, szumy i potwornie głośna muzyka, która z zaskoczenia atakuje bębenki widza. Nawet pisząc tę recenzję siedzę i krwawię.
W chwili kręcenia „Legendy” reżyser miał tylko dwadzieścia dwa lata i ponoć rozbił świnkę skarbonkę swojej babci, byle tylko produkcja doszła do skutku. Pozostaje mieć nadzieję, że jego przyszłe projekty będą znacznie bardziej dopracowane i bez problemu wysiedzę przy nich w stanie w miarę trzeźwym.