Nigdy nie byłem fanem wdzięków Carmen Electry, więc z pewnością nie jej nazwisko w obsadzie tego filmu przekonało mnie do jego obejrzenia. Co mnie więc zmusiło, bym z godnym podziwu poświęceniem dotrwał do końca tej produkcji?
Przekonała mnie natomiast tytułowa postać, tragiczna jak Janko muzykant, fascynująca jak (Kapitan!) Jack Sparrow, taka, której perypetie oglądamy z równym zażenowaniem, jak miłosne schadzki białoskórego Johna i indiańskiej piękności Pokażchociaż.
Dwugłowa bestia z jednym tylko odbytem, marząca by wypłynąć na szerokie wody światowego kina wyżywa się na grupie ludzi, znajdujących się na pewnej wyspie, która (łomatkoboska!) nagle zaczyna być pochłaniana przez morskie odmęty.
Czy nasi bohaterowie przeżyją? Czy ktoś z nich spotka miłość swego życia? Czy którąkolwiek z osób, czytających tę recenzję obchodzi zakończenie tego filmu?
Chcielibyście zapewne, żebym opowiedział wam trochę o tym, co film ze sobą reprezentuje. Czy wątki poboczne są równie dobre jak efekty specjalne i takie tam pierdółki.
Szczerze mówiąc, nie mam na to ochoty, powiem tylko, że sam rekinek wygląda w porzo, ale dupy nie urywa. Resztę filmu aż żal komentować, tak więc na tym poprzestańmy. Serio, idźcie porobić coś interesującego.
Dla zainteresowanych:
http://www.youtube.com/watch?v=v_9C_ENfbO0
Werdykt: