Jak lubimy podkreślać bardzo często, oprócz tego, że jesteśmy fanami horroru, jaramy się także komiksami. Nie kupujemy jednak wszystkiego jak leci. Wiadomo, trzeba mieć jednak w naszym wieku pewne finansowe priorytety, a poza tym po prostu obecnie na rynku co miesiąc pojawia się bardzo dużo historii obrazkowych ( wiadomo, że „Egmont uratował polski komiks, kurcze”). Zwykle więc wybieraliśmy działa o ugruntowanej pozycji „klasyka”. Z czasem jednak pojawił się problem. Coraz trudniej było o dzieło o ugruntowanej pozycji „klasyka”, którego byśmy nie mieli. Nadszedł więc czas, aby zacząć się rozglądać za tzw. „współczesnymi klasykami”.
Komiksem, który bardzo często był właśnie określany tym mianem („modern horror classic”) jest seria „Locke and Key”, postanowiliśmy ją więc stestować. Osobiście miałem pewne wątpliwości- serial na podstawie komiksu odpuściłem po dwóch odcinkach, bo przynudzał. Z drugiej strony, znawcy tematu gorąco nam komiks polecali a poza tym autorem scenariusza jest Joe Hill- syn samego Stephen Kinga. Jak wiadomo, Stanisław pisać potrafi jak mało kto oraz wiadomo, że „niedaleko pada jabłko od jabłoni”.
Powiem tak- już po pierwszym tomie mój sceptycyzm rozwiał się niczym Thanos po pstryknięciu palcami przez Ironmana, a po drugim tomie zbierałem szczękę z podłogi. W sumie do tej pory nie mogę jej zebrać, bo jak tylko mi się uda, to ta zaraz znów odpada. Muszę się chyba nauczyć żyć z opadniętą.
Zanim jednak przejdę do litanii zachwytów, należałoby opisać fabułę.
A więc tak w skrócie: początek historii ukazuje nam trójkę rodzeństwa i ich matkę, wprowadzających się do wielkiego, starego domu należącego kiedyś do głowy rodziny Locke’ów. Ów ojciec głównych bohaterów zginął parę miesięcy wcześniej w trakcie napaści szalonego zabójcy. Reszta rodziny cudem i dzięki swojemu sprytowi i heroizmowi, ocalała z rzezi. Teraz próbują sobie ułożyć życie na nowo, w miejscu należącym do rodziny od pokoleń- wiktoriańskiej rezydencji „Keyhouse”.
Jak się okazuje, dom jest pełen tajemnic. Poukrywane są w nim klucze o magicznych właściwościach, zdolne do czynienia rzeczy niemożliwych. Nie wiadomo ile ich jest i skąd się wzięły. A to nie wszystko- rezydencja skrywa też tajemnice o wiele bardziej złowieszcze i niebezpieczne. Tymczasem morderca Rendella Locke’a (wspomnianego ojca trójki bohaterów) ucieka z więzienia i rusza do Key House, zdając się znać tajemnicę domostwa. Tak z grubsza przedstawia się wstęp do wielotomowej, pełnej zwrotów akcji, grozy, magii, szaleństwa i przygody historii, historii sięgających kilku pokoleń wstecz. Historii, która jestem pewien, każdego fana dobrych opowieści rzuci na kolana.
Tu pozwolę sobie na dygresję, żeby nie jako wskazać, co w pierwszej kolejności świadczy o wybitności serii „Locke and key”. Otóż, mam tak (i zapewne nie tylko ja), że myśląc o jakimś komiksie w głowie pojawia mi się nazwisko jednego z autorów z nim związanych. Osobę tą zwykle utożsamiam z danym dziełem. Oczywiście, to skrót myślowy (za który z góry przepraszam „obcykanych” komiksiarzy) ale zastanówmy się „czyje” (w sensie o kim pomyślicie) są komiksy takie jak- „Thorgal”, „Slaine Rogaty Bóg”, „Bluberry” czy z amerykańskich choćby ” Batman Hush” czy „Batman Red rain”. A teraz z innej beczki, „czyje” są- Watchmen, Kaznodzieja czy a niech już będzie Kick Ass lub Staruszek Logan. Przy pierwszych przykładach pomyśleliście o rysownikach, prawda? Przy drugich zaś pewnie o scenarzystach. „Czyje” więc jest „Locke and key”. Z całym szacunkiem dla autora rysunków (skąd inąd wspaniałych) Pana Rodrigueza, jest to przede wszystkim „dziecko” Joe Hilla.
I to właśnie autor scenariusza, syn bodajże największego żyjącego autora horrorów, uczynił „Locke and Key” opowieścią wybitną. Nie znam się za bardzo na pisarstwie, ale to nieważne, bo wspaniałości przedstawionej historii nie da się opisać słowami. Jest straszna, pełna magii, trzymająca w napięciu, zabawna, smutna, krwawa, wzruszająca, pełna przygód, wielowątkowa, pomysłowa i mieści w sobie całe spektrum emocji, które może zaoferować literatura rozrywkowa. Przeczytałem w życiu dziesiątki albo setki komiksów i jestem prawie pewien, że żaden nie pochłonął mnie w tak czysto rozrywkowy sposób, nie pozwalając oderwać się od lektury. Oczywiście są dzieła głębsze, ważniejsze dla medium, bardziej nowatorskie i bardziej oryginalne, ale osobiście chyba nie znam bardziej angażujących ( a przeczytałem ostatnio też „Death Note”, które choć wciąga jak cholera, nie dorównuje w tej konkurencji opowieści Hilla). Każdy tom „wciągnąłem na raz” i jestem praktycznie przekonany, że gdybym zakupił jednocześnie wszystkie części, całą historię pochłonąłbym za jednym zamachem.
Joe Hill ma tutaj nie tylko świetną historię do opowiedzenia, ale też wie jak ją opowiedzieć. Jak już wspomniałem nie znam się aż tak bardzo na uprawianiu literatury, ale nawet ja wiem, że patenty jakie stosuje tu autor, świadczą o jego wybitnym kunszcie. Joe jest po prostu mistrzem medium pisarskiego tak jak Bill Sienkiewicz ilustracyjnego. Syn Kinga stosuje tu cała paletę technik, które uatrakcyjniają odbiór historii na poziomie elementarnym. Opowiadanie z wielu perspektyw, retrospekcje, clifchangery, stopniowe odkrywanie tajemnic, podrzucanie po kawałku różnych tropów, wskakiwanie poszczególnych „klocków układanki” na swoje miejsca w takim momencie i w taki sposób, że aż to zmusza czytelnika do powrotu do poprzednich tomów, wszystko to jest zastosowane z niesamowitą wręcz maestrią. Czwarty tom na przykład tak mnie rozwalił swoim clifhchangerem, że myślałem, iż oszaleję w oczekiwaniu na tom piąty, a ten żartowniś Hill prawie cały ów tom poświęcił retrospekcjom zawieszając główną oś fabuły. Nie byłem jednak wkurzony, bo to co zaproponował tak doskonale rozwijało i uzupełniało opowieść, że rzuciło mnie na kolana. Po prostu miazga.
A bohaterowie! Trójka rodzeństwa grająca pierwsze skrzypce jest po prostu cudowna. Takiego dzieciaka jak Bode chciałoby się mieć za syna, z Tylerem poszłoby się na browar albo coś mocniejszego a z Kinsey chciałoby się… pójść do kina na przykład. Ale co jest najlepsze, drugo i trzecioplanowe postacie też są świetne, genialnie napisane, z własnymi osobowościami, motywacjami i bagażem życiowym. Moim ulubieńcem (i pewnie nie tylko moim) jest buntowniczy Scott Kavanugh z jego motto- „żyć i umrzeć dla miłości, przyjaciół, sztuki”. Jakby tego było mało, praktycznie każdy z „dalszoplanowych” bohaterów odegra ważną rolę w epickim finale, stanie przed trudnym wyborem, będzie miał możliwość wykazać się siłą charakteru lub ulec lękom i grozie. Przyznam się bez bicia, że na zakończeniu wzruszyłem się do łez i to wielokrotnie. Wspaniała sprawa.
O kunszcie Joe Hilla świadczą też dialogi. Bohaterowie gawędzą o seksie, miłości, problemach, horrorach (Leatherface kontra Freddy) rzucają bon motami („jak widzę szajbę podbijam stawkę, inaczej się nie da”), przy okazji jakby od niechcenia przekazując prosto i celnie prawdy życiowe („z dziewczynami robi się łatwiej po liceum”). Wszystko to podane jest żywym, naturalnym językiem, odpowiednim dla wieku i wrażliwości bohatera wypowiadającego kwestię (swoją drogą brawa dla tłumacza). Czuć tu flow Stephena Kinga, a co to oznacza nie muszę chyba tłumaczyć. Dialogi, tak jak sama fabuła, wzruszają, rozśmieszają, dostarczają emocji. Wielokrotnie czytając, chciałem dzwonić do brata i od razu „spoileroować” mu co lepsze teksty. Powstrzymywałem się tylko dlatego, by nie psuć niespodzianki. Ale nie zawsze się udawało. W jednej pełnej napięcia scenie Tyler rzucił takim tekstem, że do tej pory się śmieję, jak o tym myślę. A screen z dialogiem zaraz poleciał do brata mmsem.
Na koniec plusów fabularnych wspomnę jeszcze, że „Locke and Key” jest po prostu gratką dla każdego fana horrorów, choćby przez fajne nawiązania do Lovecrafta, ale też przez inne zagrywki (np. wspomniane pogaduchy o klasykach grozy).
Rozpisałem się ogromnie a nie wspomniałem jeszcze o aspekcie graficznym komiksu. Autorem ilustracji jest Gabriel Rodriuguez i od razu powiem, że w swych pracach prezentuje tak wysoki poziom, iż jest świetnym partnerem dla genialnego Joe Hilla. Chociaż tu miałem jeszcze większe wątpliwości niż w przypadku scenarzysty (oczywiście tylko do czasu przekartkowania pierwszego tomu).
I tu pozwolę sobie na kolejną małą dygresję. Jako człowiek w wieku już średnim wychowałem się na troszkę bardziej oldschoolowym komiksie i do nowocześniejszego podejścia do grafiki zwykle podchodziłem z lekkim dystansem. Nie przepadam za komputerowym kolorem, budowaniem twarzy i mimiki za pomocą jedynie nosa, ust i oczu, czy pewną „unifikacją” sylwetek i póz jakby wyjętych z katalogu sylwetek i póz. Porównajcie sobie fizis Bluberrego Moebiusa do Brucea Wayne’a Gregga Capullo. Ci bohaterowie są pewnie w zbliżonym wieku. Jest różnica w ilości kresek? W westernie Jeana Griauda jest więcej szrafu i szczegółów na jednym kadrze niż nierzadko na całym panelu „współczesnego” komiksu! Dlaczego o tym mówię? Bo Rodriguez niejako wyleczył mnie z wspomnianej niechęci. Nie ma tu mowy o tym „katalogowym” kreowaniu bohaterów i to zarówno pod względem twarzy jak i całych postaci. Każdy bohater jest wysoce zindywidualizowany graficznie (dla przykładu spójrzcie na zabójcę z pierwszego tomu), a jeśli już mówimy o sylwetkach, to umiejętność uchwycenia ich w ruchu, plastyka oraz dynamiczne i pomysłowe kadrowanie po prostu zachwycają. No i tła- pedantycznie wypieszczone, pełne detalu, dopracowane.
To jednak nic w porównaniu z umiejętnym współgraniu rysunków z fabułą i umiejętnością uwypuklenia oraz pointowania wszystkich wspaniałych zabiegów narracyjnych stosowanych przez Joe Hilla. Widać tu ścisłą współpracę grafika i scenarzysty a efekt jest piorunujący. Doskonałym przykładem jest np. pierwszy panel 5 tomu, gdzie prowadzona jest rodzinna rozmowa przodków głównych bohaterów, innym cała wyprawa nastolatków do jaskini. Kto czytał, ten wie, o czym mówię. Wszystkich tych graficzno- narracyjnych patentów jest mnóstwo i trzeba zwracać uwagę na każdy detal. „Locke and Key” jest chyba jedynym poza Watchmenami komiksem, gdzie wiele razy wracałem do kadrów z poprzednich tomów, żeby wyłapywać te drobne, wypływające w trakcie historii szczegóły; Rozdirugez fenomenalnie podkreśla precyzję misternie przemyślanej przez Hilla narracyjnej układanki w genialny sposób uatrakcyjniając prowadzenie i tak już genialnie prowadzonej fabuły. Strona graficzna jest w skrócie fenomenalna. A do komputerowego koloru już trzeba się przyzwyczaić tak czy inaczej. Tu mnie zupełnie nie raził.
Podsumować ten cały mój przydługi wywód mogę tylko w jeden sposób. Seria „Locke and key” to dzieło, które bez żadnych wątpliwości powinien przeczytać każdy, kto ceni sobie dobre opowieści. Mamy tu wszystko, co na pewno każdy kocha: magię, grozę, teen dramę, „komiks nowej przygody”, wzruszenia, śmiech i chwile pełne napięcia. Jest to praktycznie arcydzieło. Oczywiście nie takiego kalibru i nie w tym rozumieniu jak Watchmen, V jak Vendetta czy Maus. Nie podejmuje ciężkiego, ważnego tematu, nie dekosntruuje żadnych mitów, nie mówi głębokich, błyskotliwych i zawsze aktualnych rzeczy o ludzkiej naturze, moralnej kondycji społeczeństw (czyt. „o życiu, śmierci, przemijaniu”), ale czy to znaczy, że nie jest wielki? Czasem wydaje mi się, że łatwiej stworzyć arcydzieło mając po prostu coś wybitnie głębokiego do powiedzenia, albo poruszając poruszający temat 😛 niż stworzyć po prostu „zwykłą” fantastyczną historię, która byłaby wielka tylko z powodu tego, jak jest opowiedziana i jakie zaangażowanie wywołuje w czytelniku. Bez wątpienia faktem jest, że jest niewiele komiksów, które wciągnęły mnie tak bardzo i od których tak bardzo nie mogłem się oderwać. Czytałem ich setki a w sumie jednak (ale to dopiero po dłuższym przemyśleniu) przychodzą mi do głowy trzy: Hellboy, Kaznodzieja i Życie i Czasy Sknerusa Mckwacza. Samo zestawienie „Locke and Key” z tymi jednymi z najlepszych dzieł w całej historii powieści obrazkowych, świadczy o jakości dzieła Hilla i Rodrigueza. Tak. Ten komiks jest w zasadzie tak dobry.
Długo zastanawiałem się czy wystawić najwyższą ocenę. W końcu się zdecydowałem. Bo to taka deklaracja. Deklaruję, że komiks żeby dostał najwyższą notę, wcale nie musi być mega poważny, głęboki czy rewolucyjny. Wystarczy, że tak jak „Locke and Key” oferuje doskonałą (adekwatne słowo) historię, historię zapełnioną cudownymi (kolejne adekwatne słowo) postaciami, historię opowiedzianą w nieziemsko błyskotliwy i wciągający sposób. A do tego narysowaną z prawdziwą pasją. Tylko tyle i aż tyle.
P.S. Ten komiks rzucił mnie tak na kolana, że mam zamiar podjąć się podobnej misji jak mój brat w przypadku filmu „Harry Angel”, będę piewcą geniuszu tej serii wszędzie, gdzie tylko się da. Na forach, w rozmowach z przyjaciółmi a nawet przy wigilijnym stole. I niech nikt nie próbuję mnie powstrzymać.
autor: GoroM