Na premierę streamignową „Koloru z przestworzy” czekałem dosyć mocno. Po pierwsze, bardzo lubię Lovecrafta i uważam, że adaptacji jego prozy nigdy za wiele, a po drugie mam słabość do Nicholasa Cage’a, który całkiem niedawno w rewelacyjnym horrorze „Mandy” zagrał bodajże rolę życia. Inna sprawa, że była to rola w tym jego „cagowym” stylu. No właśnie, aktor ten ma taką manierę gry, że chyba nie da się przejść obok tego obojętnie. Można powiedzieć, że szarżuje na granicy kiczu, czasami, jak we wspomnianym Mandy, czy choćby „Con Air” („put… the… bunny… back…ine the… box” LOL), wypadając świetnie, częściej, jak np. w „The Cult” czy „Ghost Rider”, wprost żenująco. Ale ja tam lubię. Jakoś mnie to tak bawi w pozytywnym słowa znaczeniu. A poza tym nie można zapomnieć, że Nicholas zagrał jednak w kilku wybitnych produkcjach ( „8 milimetrów” to film, który absolutnie trzeba obejrzeć”). Inna sprawa, że obsadzanie tego aktora w adaptacji najlepszego (wg samego autora) opowiadania Samotnika z Providence, to wybór, który może niejako świadczyć o tym, w jaki sposób autorzy filmu mają zamiar interpretować tekst źródłowy. W każdym razie na pewno coś jest na rzeczy, ale wczujmy się w rolę nie uprzedzajmy faktów. Przynajmniej do czasu choć krótkiego opisania fabuły.
Ta w ogólnych założeniach jest zgodna z książkowym pierwowzorem. Na farmę gdzieś w Nowej Anglii spada meteoryt. Wzbudza to spore zainteresowanie lokalnej społeczności, sęk w tym, że następnego dnia znika. Za to w okolicy upadku zaczynają mieć miejsce zjawiska. Wydarzenie zdaje się mieć wpływ na okoliczną florę ( rośliny zmieniają kolor i kształt), faunę (zwierzęta chorują) aż z czasem na ludzi. Z każdym dniem jest coraz gorzej aż w końcu życie na farmie staje się koszmarem.
Wyjątkowo opisując zalety i wady obrazu, zacznę od minusów. Fabułę specjalnie pisałem tak, by z grubsza pasowała ona i do filmu i do książkowego pierwowzoru, ale w gruncie rzeczy oba dzieła różni prawie wszystko. I to jest wada pierwsza, główna i najważniejsza. Szczególnie dla lovecraftowych purystów. Bo oczywiście nie chodzi o to co jest opowiedziane, a o to jak to zostało zrobione. Lovecraft w swoim opowiadaniu zdołał uzyskać wspaniale, niepokojący klimat, nie pokazując praktycznie nic a tylko sugerując pewne rzeczy. Czarował nas wyzywając niejako do próby wyobrażenia sobie, tego co niewyobrażalne (np. koloru, którego nie można spotkać na planecie Ziemia). Oczywiście to truizm, ale patent na wywołanie grozy, którym posługuje się Samotnik z Providence, jest jedyny w swoim rodzaju, niezwykły a przy tym genialnie sugestywny i wywołujący takie poczucie niepokoju, jakiego być może nie da się uzyskać w żadnej inny sposób. No może, gdyby adaptacji podjął się Eggers…
Ponieważ jednak się nie podjął, zamiast tej jedynej swoim rodzaju atmosfery, dostajemy… no to, do czego Nicholas Cage pasuje idealnie. Żadnych niedopowiedzeń, wszystko na wierzchu, makabra, feria barw i psychodela, gore body horror, a to wszystko podlane sosem przerysowanej gry odtwórcy roli głównej. Nie wiem co powiedziałby Howard (bynajmniej nie Wolowitz) na scenę z rozpuszczonymi alpagami, ale wydaje mi się, że jej pomysłodawcy ciut za dużo słuchali autobiografii Perfectu („alpagi łyk i dyskusje po świt…”). Oczywiście w opowiadaniu też dostajemy pewną dozę makabry, ale jest podana ona bardziej w stylu Stephena Kinga (np. a la „Pet sementery”) niż powiedzmy takiego Cronneberga („Mucha”) czy Carpentera („Coś”). Oczywiście takie podejście to nic złego, ale zdaje mi się, też że dla każdego Lovecraftowego ortdoksa filmowa wersja „Color out of space”, może się okazać zbyt obrazoburcza (bynajmniej nie w horrorwym tego słowa znaczeniu).
Powiem też jednak co innego. Osobiście uwielbiam prozę Samotnika z Providence, ale ortodoksem nie jestem i oglądając „Kolor przestworzy” bawiłem się świetnie! Po części z tego z samego powodu, co na „Mandy”. To całe przerysowanie w obu obrazach jest świadome i uważam, że cała ta „kampowość” opisywanego filmu ma po prostu w sobie coś fajowego, Powiem więcej… parę scen przypominało mi nawet prozę Edwarda Lee z opowiadań, w których autor ten inspirował się dziełami twórcy mitologii Cthulhu. Oczywiście Edward robił to o wiele bardziej inteligentnie nierzadko stosując mega błyskotliwe postmodernistyczne zagrywki, zaś w filmie „Kolor przestworzy” mamy raczej tą wierzchnią warstwę owych „reinterpretacyjnych” patentów, czyli krótko mówiąc przysłowiowe „flaki na wierzchu”, ale powtórzę to jeszcze raz… gdy to jest świadome, a moim zdaniem (o czym świadczy obsadzenie tego a nie innego aktora w roli głównej), to to prostu „siedzi” Nie be znaczenia jest też fakt, że obraz zdołał mnie parę razy przestraszyć czy ogólnie wywołać fajny dreszczyk.
Podsumowując, „Kolor z przestworzy” to kawał solidnej, brutalnej całkowicie bezpośredniej w swoim wynaturzeniu i momentami „kampowej” rozrywki. Wisienką na tym torcie (raczej na breji z alpag) jest gra Nicholasa Cage’a w stylu…. Nichoalasa Cage’a. W przeciwieństwie do „Mandy” nie sprawdza się ona tu do końca. Czasami pasuje, czasami nie. Tak 50/50 (jakby powiedział król Julian przy okazji debaty o wrzucaniu ofiary do wulkanu). A jak to wszystko pasuje do prozy Lovecrafta? Odpowiedź może być tylko jedna…. Nijak. Przed odpalaniem „Koloru z przestworzy” należy sobie zadać pytanie, czy jesteśmy w stanie znieść taką masakrę materiału źródłowego. Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, to uważam, że „Colour out of space” jest w stanie dostarczyć solidną rozrywkę, oczywiście tym, którzy lubią taki jej rodzaj.
PS. To jest ten rodzaj horroru, który najlepiej się ogląda z browarem i znajomymi. Ja tak zrobiłem.
PS 2. Jedno oczko odejmuję z automatu za całkowite sprzeniewierzenie się „lovecraftowości” w sensie sposobu budowania atmosfery. Tak więc jeśli komuś „lovecraftowość” wisi i powiewa może podwyższyć ocenę o jeden.
autor: GoroM