Jeśli któryś z waszych znajomych czy przyjaciół wyjechał na zarobkowy wyjazd do Norwegii lub na Alaskę, gdzie pod czujnym okiem ponurego i brodatego kierownika filetuje dorsze, to radzę wam doładować konto na komórce i pod byle pretekstem ściągnąć go z powrotem. Czemu? Gdybyście widzieli co tam się wyprawia, nie pytalibyście o takie rzeczy.
Ja sam miałem chęć ruszyć tyłek z Polski i wyemigrować w jakieś zimowe rejony, ale po seansie tego filmu nagle mi się odwidziało, a żeby nie być gołosłownym, pokrótce opiszę wam jakie cyrki tu odchodzą.
W pewnym miasteczku, którego z zapałem strzeże młodziak o twarzy zbitego spaniela dochodzi do przyprawiających o skurcze w łydkach wydarzeń, na które nie pomoże nawet roczny zapas magnezu. Dzień przed przypadającym raz w roku miesiącem ciemności (który jest normą dla miejscowych) zniszczone zostają telefony satelitarne, śmigłowiec, a wkrótce po tym ludziska zostają bez prądu.
Gdy wydaje się im, że brak zasilanego z gniazdka ekspresu do kawy zszarga ich nerwy i wystawi na próbę ostateczną, w grę włącza się banda ponurych truposzy w odświętnych ubraniach, którzy bez żadnej litości wyrzynać będą miejscowych, wykorzystując pełny miesiąc, jaki został im do ponownego pojawienia się słońca.
Pomimo, że ciężko było mi patrzeć na wiecznie smutny ryjek Josh’a Harnetta i jego miny, od których widz może wpaść w depresję, to przyznać muszę, że filmidło jest naprawdę niezłe. Krwi jest tu pod dostatkiem, zimowy klimacik idealnie wpisuje się w temat, a jedną z niewielu rzeczy, do której mogę się doczepić (są i inne, ale co tam będę biadolił) jest średniej jakości wykonanie wampirów.
Prawda jest taka, że to tylko ludzie wyposażeni w kły, pazury i krzywe ryje… tych ostatnich jest tu naprawdę sporo. Mimo wszystko całokształt jest całkiem zadowalający i gwarantuję wam, że seans zakończycie w stanie niemalże trzeźwym, ale jeśli macie chęć dowalić sobie więcej procentów po napisach końcowych, to macie moje błogosławieństwo.