Ostatnio fajnie nam idzie pisanie różnych zestawień. Myśleliśmy co by tu jeszcze w tym temacie wymyśleć. Jak wiadomo lubimy mieć ostatnie słowo, tam gdzie są spory, co do tego, czy jest tak, że jest dobrze albo niedobrze. Najczęściej są to spory między fachowymi krytykami (specjalistami od Ingmara Rabarbara) a zwykłymi widzami. Dlatego warto żebyśmy wyjaśnili najbardziej jaskrawe przypadki tych rozbieżności. Ponieważ zawsze uważaliśmy, że nadal jesteśmy bardziej zwykłymi widzami, niż recenzentami, zaczniemy może od tych filmów, w których recenzenci mylą się, a mamy racje my i cała reszta zwykłych zjadaczy horrowego chleba. Oczywiście są też odwrotne przypadki i o tym będzie osobny post. Ale i tak wiadomo, że to będzie wszystko tylko wstęp do posta ostatecznego, w którym opiszemy przypadki, w których nie zgadzamy się z nikim: widzami, krytykami, a nawet Galerią Horroru. Jak wiadomo musimy mieć ostatnie słowo bardziej nawet niż Hrabia Dracula (fushta!)
Ukryty Wymiar (Event Horizon)
To zestawienie mogłoby powstać w zasadzie tylko z jednego powodu: żeby spróbować naprawić krzywdę, którą krytycy branżowych portali internetowych wyrządzili temu horrorowi. Obraz, który na Rotten Tomatoes dostał od profesjonalnych recenzentów notę 28% a w jednej z największych baz horrorowych recenzji w polskim Internecie (horror.com.pl) dostał 4 czaszki (na 10) my bez żadnych wątpliwości stawiamy w czołówce najlepszych i najstraszniejszych filmów grozy, jakie widzieliśmy w swoim życiu (bardzo możliwe, że w „TOP 10”).
Ten film ma wszystko, co mogłoby uczynić horror arcydziełem: oryginalne połączenie hard sci fi z quasi lovecraftowową mitologią (o wiarygodności ukazanych fizycznych stwierdzeń się nie wypowiadamy), które to połączenie w przekonujący sposób eksploatuje pierwotny lęk przed nieznanym; gotyckie, mroczne, działające na wyobraźnię scenografie; obsadę z dobrej klasy aktorów; posępną fatalistyczną atmosferę; reżyserię umiejętnie budującą napięcie i praktyczne efekty specjalne, do dziś robiące świetne w rażenie.
I ma jeszcze jedną rzecz. Jest piekielnie przerażający. Przeraża samą, odwołującą się do naturalnych lęków historią oraz ukazaniem wizji ukrytego wymiaru tak chorej, obscenicznej i „ryjącej psychę”, że nie da się jej wymazać z pamięci.
A dodać należy jeszcze, że w Internecie krąży miejska legenda, że te wynaturzone ponad wszelkie wyobrażenie sceny, to tylko smętny urywek, tego co mogło być pokazane a zostało wycięte w montażu jako coś, co absolutnie nie jest do pokazania gdziekolwiek i kiedykolwiek.
Nie wiemy czy to prawda, ale sama ta plotka świadczy o tym, że Event Horizon jest dziełem kultowym. Jest też jednym z naszych ulubionych arcydzieł grozy. Większość miłośników horrorów też go z resztą bardzo lubi.
Cukierki Diabła (Devil’s Candy)
Część filmów trafiła do tego zestawienia, ponieważ krytycy je zmiażdżyli za to widzom się podobały, a część wręcz odwrotnie. „Cukierki Diabła” są tym drugim przypadkiem. Dla fanów horrorów jest to przeciętniak, za to recenzenci się zachwycają (92 % na Rotten Tomatoes). My oceniamy podobnie jak widzowie- jako średniak- i nie wrzucalibyśmy go do zestawienia, gdyby nie te ochy i achy „specjalistów”. Chyba nawet wiemy skąd się one biorą.
Otóż twórca „Cukierków Diabła” próbuje w swoim dziele „ynteligentnie” żonglować klasycznymi motywami dzieł grozy, a jak wiadomo „to jest teraz trendy, to jest teraz w modzie” (jak śpiewał Tomasz Niecik). Zapewne więc zarówno autor „Devil’s Candy” oraz krytycy uważają, że to wystarczający powód, by o filmie myśleć, iż jest zaje…
Tylko to tak nie działa. Bo reżyser i recenzenci zapomnieli chyba o jednym. Owa żonglerka powinna mieć jakiś cel, do czegoś prowadzić lub chociaż być zrobiona z przymrużeniem oka. W „Cukierkach diabła” jest zaś zrobiona na poważnie. I nie prowadzi do niczego. Jest właśnie jak taka stara sztuczka (dawno nie aktualna od wczoraj), gdzie jakiś facet podrzuca pięć piłeczek z czego dwie na dodatek lądują na podłodze.
Oczywiście film nie jest zły. Sprawnie go zrealizowano, trochę się dzieje a nawet trzyma w napięciu.
Tylko pojawia się pytanie, które prezes Kozłowski zadał w jednym z odcinków „Kiepskich”, mianowicie: „Na co, po co”. Film na ocenę na poziomie 92% na pewno nie zasługuje. Tak uważamy nie tylko my, ale też większość widzów, która go oglądała.
Dracula wampiry bez zębów (Dracula Dead and loving it)
Film ten często przez krytyków jest nazywany najsłabszym dziełem Mela Brooksa. Co absolutnie nic nie znaczy i nie należy się tym przejmować. Oczywistym jest przecież, że żaden szanujący się znafca kina spod znaku wczesnego Svensona Kutfavsona lub późnego Ingmara Rabarbara nie przyzna się, że lubi tzw „głupie komedie” a poza tym, CMON!, stwierdzenie „najsłabszy film Brooksa” dla każdego kto zna trochę biografię i filmografię tego jednego z najwybitniejszych i najgenialniejszych twórców w historii IX muzy, jest tożsame ze stwierdzeniem- „petarda co najmniej 8/10 i absolutne „must see”
Obraz jest cudowny na wielu poziomach. Po pierwsze parodiuje nasz ukochany gatunek, po drugie robi to dobrze i celnie (wspomnieć wystarczy perukę Hrabiego czy tekst „na Boga, co was tak podnieca w tych meblach”) a po trzecie parodiuje w sposób wyprzedzający. Nie wierzycie? To obejrzyjcie scenę sekcji zwłok z drugiego odcinka serialu „Rachet” a potem podobną scenę z „Dead and loving it”.
I jest (tak, nie boimy się tego przyznać) tak ogólnie mega zabawny. Na scenie „who has the last word” (Fushta!) zaśmiewamy się zawsze niemalże do łez. Na „wrong me wrong me wrong my brains out!” z resztą też. Aktorsko także nie bierze jeńców. Nielsen to wiadomo, że klasa sama w sobie, ale obsadzenie go w roli Hrabiego to pomysł tak szalony, że nie mógł się nie sprawdzić. Mel Brooks ma większą rolę niż w większości późnych jego filmów i wypada jak zwykle mistrzowsko. Ale show kradnie Peter MacNicol Jako Renfield. Jest doskonały i po prostu nieprzyzwoicie zabawny.
Krytycy mogą mówić co chcą. „Najsłabszy film Mela Brooksa” to i tak „spoof Komedy” najwyżej próby. My kochamy bezkrytycznie.
Worry Dolls
To chyba jeden z pierwszych filmów recenzowanych przez mnie na blogu, który postanowiłem „zjechać”. Na szczęście dla tego filmu, w początkach bloga byłem bardziej zachowawczy i zjechałem go tak lekko. Dziś raczej zjechałbym go bardziej. Nieco. Co stawia nas wyraźnej po stronie communis opinio widzów (Rotten 10%)
Krytycy natomiast wydają się o tym filmie sądzić, że należy on do tego rodzaju filmów, że wystarczy pewne misz-masz motywów (slasher, kryminał, opętanie,) oraz trochę kolorowego gore i już możemy mówić o filmie przyzwoitym i dobrej zabawie (krytycy na rotten 60%)
Niestety tak nie jest. W ogóle nie wiemy, czy jest taki rodzaj filmów, ale Worry Dolls na pewno do nich nie należy. Wynika to z tego, że różnorodność motywów jest tu tylko dlatego, że zostały wciśnięte na siłę i sklejone bez ładu i składu. Twórcy poszli po linii najmniejszego oporu i od pierwszej (no dobra, od drugiej sceny) wszystko jest podane na tacy. Krwawe mordy są pokazane z góry i od razu, a wątek „opętaniowy” jest do bólu łopatologiczny. Sposób opowiadania historii w ogóle czyni kolejne sceny zbędnymi, bo nie budują one fabuły. A koniec jest rozegrany tak, że postać, która pojawiła się na początku filmu, wyskakuje na koniec i wszystko szczegółowo wyjaśnia. Co z resztą i tak było bez sensu, bo wszystko jest jasne dla widza od początku. Dla bohaterów może nie, bo są kretyńsko napisani. Po co cały środek filmu? Może dla pokazania widowiskowych scen mordów, tyle, że nie, bo są strasznie odtwórcze. W konsekwencji dostajemy voodoo be klimatu, slasher bez napięcia, kryminał bez zagadki i opętanie bez tajemnicy.
Windmill massacre
A to już jest film, który zjechałem, w czasach kiedy przestałem być zachowawczy. Nawet to 22% od widzów na Rotten to ciut za dużo. Oczywiście zdecydowanie nam bliżej do tych widzowskich 22% niż recenzenckich 58%, które choć nadal są raczej oceną negatywną to i tak jest to jakieś nieporozumienie.
Ten film jest fatalny przez duże „J” jak „Ja pierd*le”
Diabelski Młyn najbardziej ordynarnie czerpie z najoczywistszych klisz gatunkowych i nie dodaje nic od siebie. Wszystko jest tu tak durne, że gdyby ten film nie powstał, trzeba by go wymyśleć, żebym mógł napisać jaki to durne. Wszystko tu składa się z klisz dawno obśmianych na wszystkie sposoby.
Skumajcie. To jest o grupie sztampowych postaci shlasherów (token generyczne ofiary z najbardziej nieoryginalnego zestawu), które w wyniku losowego przypadku (aha) muszą spędzić noc w okolicach upiornego wiatraka, którego NIE MA NA MAPIE LANDSCAPE’ÓW! (aha) Telefony nie działają (aha).
Z wiatrakiem wiąże się legenda demonicznego piekarza, która nasza ekipa poznaje z przypadkiem znalezionego w szopie (0_0) starego manuskryptu (aha) Wszyscy bohaterowie pojedynczo, po kolei, opuszczają miejsce schronienia, żeby „zaraz wrócić” (aha). Mimo, że nie wracają, aż do samego końca, mało u kogo wzbudza to jakiekolwiek podejrzenia (aha). I dalej do końca w ten deseń. Jak widzicie film jest pełen oryginalnych pomysłów, w obliczu których zastawania mnie jedno:
Kto do cholery dziś jeszcze kręci takie filmy? Że sparafrazuję tu jednego z naszych inteligentnych raperów: mamy rok 2017 (kiedy to to kręcili) przecież.
Ja rozumiem, że:
– można było nie zrozumieć „Domku w środku lasu
– można było nie zauważyć „Krwawej uczty”
Ale jak do cholery można było przeoczyć (lub zignorować) choćby „Krzyk”?
Diabelski Młyn byłby udany, gdyby tylko nie był zupełnie na poważnie oraz był zrobiony dobrze.
Niestety chyba jest zupełnie na poważnie. Oraz jest zrobiony źle.
Jedna z recenzji tego filmu podsumowała, że takie slashery to można znaleźć w każdym sklepie ze slasherami. W sumie się z tym zgadzam, a nawet bym dodał- z używanymi.
Dawne rytuały
No a to już jest podręcznikowy przykład rozbieżności, w której stoimy po stronie widzów, wiedząc dlaczego uważają go za dolną granicę średniawki (45% na Rotten) i nie stoimy po stronie krytyków, którzy się zachwycają (95%), rozumiejąc, co mówią, ale nie rozumiejąc, jak coś takiego można mówić.
Za naszym staniem po stronie widzów, stoi zaś mnie więcej taka argumentacja (i emocja), która uczyniła z nas hejterów Zakonnicy i fali eksploatowania tematyki opętania oraz kolejnych klonów Obecności, która nas zalała po Obecności.
Jeden z krytyków napisał, że Dawne Rytuały to „Meksykański Egzorcysta”. Drugi, że jest to odświerzające wykorzystanie najbardziej ulubionej kliszy horroru (wyjaśniamy: opętanie, egzorcyzmy). My uważamy, że po „Egzorcyście” chyba naprawdę nie widzimy, żeby dopisanie przymiotnika (meksykański, współczesny, internetowy) mogło coś jeszcze wnieść do gatunku, a po Obecności naprawdę nie widzimy potrzeby tworzenia kolejnych klonów filmu o opętaniach. Zwłaszcza jak niewiele wnoszą.. Wbrew ocenom krytyków Old Ways, niewiele wnosi. Fabuła jest tu tak prosta, że w zasadzie pretekstowa, a całość filmu składa się w zasadzie z naprzemiennego pokazywania wizji, wyginania się opętanej oraz kolejnych rytuałów, które nijak nie są osadzone w rozwijającej się akcji, a tylko kolejno wrzucane, na zasadzie wypełniacza. Mimo nawet momentami dobrego klimatu to trochę za mało żeby dać nam coś więcej, niż film wyłącznie dla fanów gatunku, na raz i to tylko dla zabicia czasu, gdy akurat naprawdę wyjątkowo nie ma co robić. Sytuacji nie ratuje osadzenie w ciekawej kulturze, kompletnie niewykorzystane, traktowanie bardziej jako rekwizyt.
Ostatecznie sięgniecie do najbardziej ogranej kliszy połączone z listą niewykorzystanych szans (meksykańska kultura, zbyt mała domieszka monster movie, która rozwinięta podniosłaby jakość filmu) , dają nam po prostu kolejny film o robieniu min w pałąk oraz wyginaniu kręgosłupa pod dziwnym kątem.
Dom 1000 trupów (House of 1000 corpses)
W przypadku części horrorów z tego zestawienia nawet jeśli nie zgadzamy się z krytykami, to możemy zrozumieć ich punkt widzenia. Ale nie jeśli chodzi o Dom 1000 trupów. Tutaj absolutnie nie kumamy (ocena 20% od krytyków na Rotten), bo ten film jest dziełem absolutnie kultowym.
Że, co ? Że wtórna fabuła? Że krew i flaki? Że bezcelowy kolaż nieprzystających motywów? Oj tam oj tam. To jest film robiony przez fana dla fanów. I tak wygląda horror zrobiony przez reżysera, który nie jest bezjajeczną mamałygą napierdzielającą taśmowo przeładowane przewidywalnymi jumpscarami PG 13 nudziarstwa o nawiedzonych lalkach czy innych zakonnicach wymalowanych jakby urwały się z licealnego zespołu blackmetalowego.
House of 1000 corpses jest jedynym w swoim rodzaju przebłyskiem groteskowego gore geniuszu, przede wszystkim w warstwie wizualno dźwiękowej. Film oszałamia formą. Przypomina mroczny, obskurny teledysk i wręcz wytrąca z równowagi i poczucia komfortu. Podobnie jak to było w „Teksańśkiej masakrze” tylko, że tu jest bardziej.
Treść, którą zapewne krytycy uznają za wtórną i bałaganiarską, też nie bierze jeńców. Reżyser nawiązuje tu do największych klasyków z gatunku slasher/gore i składając im hołd jednocześnie podkręca ich „makabryczne” zalety do poziomu, którym zdaje się mówić „I don’t give a flying fuck about what people gonna say”. Może jest i w tym trochę bałaganu, ale tak ma być. Opowieść zgrywa się tu z formą, sprawiając, że nie możemy być pewnie niczego zaś spodziewać się powinniśmy wszystkiego.
Dom 1000 trupów daje nam też rodzinę Fireflyów, przy której Hewittowie z samym Leatherfacem na czele wypadają niczym familia muminków. Nie wspomnę już o naczelnym poyebie rodu Firefly… capitanie Spauldingu, chorym, zwyrodniałym klaunie- ta kreacja jest kultowa sama w sobie. I przeraża. Tak jak cały film. Przeraża na swój groteskowy, szalony, fascynujący sposób. I to nie jest tylko nasza opinia/
I am the pretty thing that lives in the house
Jest to horror z gatunku, który bardzo lubimy czyli tzw “slow pace”. Jest też doskonałym przykładem tego, jaki to trudny gatunek i jak łatwo go spi…olić. Obraz dostał od krytyków na Rotten Tomatoes ocenę 60% natomiast widzowie uważają, że jest to raczej 24%. I my jesteśmy w tym przypadku bardziej po stronie tych drugich.
Żeby dzieło „slow pace” zadziało i straszyło, dobrym pomysłem jest wplecenie w fabułę dramatu czy rozmyślań na temat natury ludzkiej (Peywacket, Babadook, Februrary, The Logde) zaś złym pomysłem jest oparcie historii na klasycznym „Ghost story”. W „I am the pretty thig”” zrobiono to drugie.
Generalnie podstawowym zarzutem co do wszystkich „powolnych” horrorów jest to, że są nudne. I w przypadku opisywanego filmu tak właśnie jest. Dostajemy charakterystyczną wysmakowaną formę i zero treści. Oczywiście na końcu wszystko się wyjaśnia a tajemnica zostaje odkryta, ale przecież trudno się bać czegoś, o czym przez większość historii film nie mówi nam nic. Jak chce obejrzeć aktora patrzącego w lewo, patrzącego w prawo… to włączam sobie „Rejs” a jak mam ochotę na kontemplację pięknych mrocznym pięknem i atmosferycznych posępną atmosferą wnętrz, to odwiedzam podziemia Wydziału Chemii Spożywczej na Politechnice Łódzkiej. Ten film w gruncie rzeczy nie ma wiele więcej do zaoferowania, bo nawet zakończenie jest typowym finałem z gatunku ghost story więc jest wyeksploatowane i przewidywalne z definicji. O budowaniu grozy w oparciu o mrok będący nieodłączną częścią natury ludzkiej możemy zapomnieć
Domyślamy się czemu krytycy oceniają w miarę wysoko ten film. Po pierwsze dla tego, że jest przepięknie sfilmowany, a po drugie, że profesjonalistom ambitnych „slow pace” horrorów próbujących wyjść poza pretensjonalną, generyczną krwawą bądź jumpscarową rozrywkę krytykować po prostu nie wypada.
Ale nam tak.
To my (Us)
Na wstępie chcielibyśmy zaznaczyć, że lubimy i szanujmey Jordana Peela a jego dorobek oceniamy wysoko. Co więcej, „To my” podobnie jak większość widzów, uważamy za niezły (59% audience score na Rotten Tomatoes”). Nie darzymy go jednak taką estymą jak krytycy, którzy oceniają na 93% (na Rotten). Tak dobry to on nie jest.
Krytycy zapewne tak bardzo się jarają tym obrazem, gdyż mówi rzeczy ważne i poważne, a do tego bardzo aktualne. Problem w tym, że robi to łopatologicznie bez choćby odrobiny niuansów, a do tego powtarza to co zostało już powiedziane we wcześniejszym filmie autora. Żadnej pogłębionej analizy (jak choćby w późniejszym „Candymanie”) tu nie ma.
Jeśli odejmie się owo przesłanie, pozostaje w sumie dość angażujące „Home invasion” połączone z „mystery”, które jednak też ma swoje wady. Np. takie, że wyjaśnienie zagadki choć dobre i szokujące, nie jest w przekonujący sposób sygnalizowane w toku fabuły a po prostu zapodane „deux ex finałowy monolog”, co jak wiadomo, w horrorach opartych na tajemnicy, jest jedną z największych zbrodni.
Krytycy, jak to krytycy, zawsze będą się jarać wartościowym przekazem, ale w filmie grozy ważną rzeczą jest też umiejętne zapodanie… grozy właśnie. W „To my” ten aspekt nie tylko jest przyćmiony przez zagrywki mające budować przesłanie, ale też w gruncie rzeczy nie wykracza bo za typowe i widziane już wcześniej wiele razy patenty. A to jak na Jordana Peella trochę mało.
Baskin
A to z kolei film z gatunku ciekawa próba, dobrze, że próbują i za to szacun. Ale to z pewnością za mało by oceniać jak krytycy (na rotten) 80%. Za to zdecydowanie bardziej uzasadnione jest widzowskie 47%. Na zasadzie nagrody za udział oraz medalu za odwagę.
No więc Baskin to jest „tureckie gore”. Pierwsze pół godziny filmu jest naprawdę obiecujące, kiedy bohaterowie wkraczają do mrocznego miejsca, reżyser nam sugeruje, co tam się może dziać i tak naprawdę mamy na razie zasugerowany przedsionek piekieł. Jest to mroczne, klimatyczne, tajemnicze, budzące grozę i powoli zaczyna być brutalne.
Potem już jest festiwal pomysłów zbyt wtórnych, żeby wnieść coś nowego do gatunku, mimo pewnej brutalności zbyt jednak mało ekstremalnych, żeby wartość szokerowa była wartością samo w sobie i zbyt bez scenariusza (i logiki) by dodać dodatkowej grozy i sensu w festiwalu luźno powiązanej brutalności. Jest jakiś pomysł na zakończenie, ale nadal nie mogę się zdecydować, czy dobry i odświerzający i ciekawy, czy blaga, wydmuszka i humbug.
To jest w konsekwencji film z gatunku „Turcy odkryli gore. W 2016”. Oraz festiwal straconych szans, który nie pozwala nam go ocenić tak wysoko jak większość krytyków.
Aha. A poza tym nie zgadzamy się z nikim, kto dał Zakonnicy więcej niż 2/10.
GoroM/GoroA
2 komentarze
Ukryty wymiar to film kultowy, od zawsze mi się podobał. W dodatku nic się nie zestarzał. Odkąd się dowiedziałem, że był gruby konflikt studio vs reżyser, jeszcze bardziej go doceniam.
Diabelski Młyn widziałem w kinie. Było jakieś święto kina i bilety były bardzo tanie. W repertuarze nie było nic dla mnie, więc wybrałem się na ten film bo to był jedyny horror grany wówczas. Na seansie byłem sam na sali, co mi się nigdy wcześniej ani później nie przytrafiło. W sumie to niewiele pamiętam z tego filmu, nawet nie pamiętam jak się zakończył. Taki był interesujący.
Dom 1000 trupów i Bękarty diabła to dzieła kultowe w wielu kręgach.
Natomiast My jakoś mnie nie kupiło. Przekombinowane jak dla mnie. Najmniej mi się podobał z filmów Jordana Peela.
Zgadzamy się totalnie z Twoimi ocenami:)