Rok 2019 był w sumie bardzo dobry dla horroru/thrillera. Dostaliśmy w nim wysokobudżetowe, „blockbusterowe”, zrealizowane na wysokim poziomie i trzymające wysoki poziom, produkcje , jak np. „To” czy „Doktor Sen”. Otrzymaliśmy też kino artystyczne, oferujące całkowicie oryginalne, autorskie i sugestywne pomysły na grozę- „Midsommar” czy „Lighthouse” i nie otrzymaliśmy zbyt dużo (choć coś by się pewnie znalazło) nastawionego na wyciśnięcie kasy, żenującego i wtórnego badziewia w stylu „Zakonnicy” czy „Krucyfiksu”. No i zdarzył się przykład jeszcze czegoś innego a dobrego. Przykład lekkiego i inteligentnego filmu wybitnie czysto rozrywkowego, co prawda bez ambicji, ale i bez pretensji. Mówię tu o dziele pod tytułem „Ready or not”, którego tytuł został kapitalnie wręcz przetłumaczony (na „Zabawa w pochowanego”), bo sugerujący od początku, że będziemy mięli do czynienia z obrazem zrobionym z dystansem i tzw. „jajem”.
Już sama fabuła jest „fajowa”. Główną bohaterkę o imieniu Grace poznajemy w dniu jej ślubu. Ma ona wyjść za bogatego młodzieńca, członka szacownej familii będącej światowym potentatem w tworzeniu gier planszowych. Owa rodzina ma pewną tradycję. Gdy przyjmują do swojego grona nowego członka, po ceremonii ślubnej inicjują potyczkę w losowo wybraną grę, w której musi wziąć udział ów wspomniany nowy członek familii. Niby tylko takie niegroźne dziwactwo bogaczy, którzy jak wiadomo swoje fanaberie mają. Ale gdy okazuje się, że owo bogactwo pochodzi od tajemniczego osobnika, z którym nestor rodu potentatów gier planszowych podróżował wiele lat temu statkiem do Ameryki i od którego dostał obietnicę sławy i fortuny, aczkolwiek „pod pewnymi” warunkami, wiadomo będzie, że wspomniana tradycja nie jest całkiem taka niewinna. Grace losuję oczywiście grę w chowanego, i gdy próbuje się ukryć w wielkiej rezydencji, reszta bawiących się łapią za halabardy, kusze, zabytkowe pistolety i inne takie. Nie trudno zgadnąć co zrobią pannie młodej, gdy już ją znajdą.
W sumie jak tak się zastanowić nad fabułą, to jest ona dość oryginalna i wydaje się dawać obietnicę niezłej zabawy. I taką dostajemy w istocie. Plusem jest już postać głównej bohaterki. Jest śliczna, świetnie prezentuje się okrwawionej sukni ślubnej a przede wszystkim jest fajna i przekonująca. Taka babka „z jajami”. Wielkie brawa dla odtwórczyni głównej roli Samary Weaving, jest w zasadzie kapitalna a jej zaangażowanie do tego filmu to castingowy strzał w dziesiątkę. W sumie ciekawie jest też, gdy chodzi o postacie drugoplanowe. Mamy całą plejadę nowobogackich indywiduów, nie wszyscy z nich przejawiają mordercze zamiary a same relacje między członkami rodziny są w dużej mierze istotne w kontekście tego, co widzimy na ekranie i gwarantują sporo zwrotów akcji. Owe zwroty to kolejny plus produkcji. W „Zabawie w pochowanego” dzieje się naprawdę sporo, nudzić się nie można, a chociaż to w sumie zwykłe „zabili go i uciekł” seansowi nie można odmówić sporej dawki suspensu.
Nie można odmówić mu też jednego- dużej dawki czarnego humoru. W sumie jest to chyba największy plus „Zabawy w pochowanego”. Sporo „akcji” i wydarzeń na pewno nie jednemu wywoła banana na twarzy. Trzeba przy tym wspomnieć, że humor jest inteligentny, nienachalny, lekki i błyskotliwy. Jest go przy tym na tyle dużo, żeby film potrafił rozśmieszyć i na tyle mało, że nie zmienia seansu w parodię horroru/thrillera. „Ready or not” na pewno parodią nie jest, ale jest niezłą satyrą. Satyrą na życie bogatych i ich mezaliansów z „szaraczkami”. Wypada to przekonująco i ,jak już wspomniałem, szalenie zabawnie. Pragnę uspokoić przy tym fanów „horrowo thrillerowych” motywów, oni też powinni znaleźć coś dla siebie. Trup się ściele się gęsto, krew leje się hektolitrami i mamy jedną lub dwie sceny makabry większego kalibru. No i, jak wspomniałem już w opisie fabuły, podstawą całej historii jest spotkanie, które „pachnie” patentami z naszego ulubionego podgatunku kina grozy (czyt. śmierdzi siarką).
Mimo to, (i to jest główna wada „Zabawy w pochowanego) film nie jest stricte horrorem. W sumie nie jest też typową komedią, choć przez nagromadzenie zabawnych scen (oczywiście wciąż mówimy tu o czarnym humorze) nie jest też thrillerem, gdyż (przez lekkość opowiadania) nie zapewnia wrażeń typowych dla rasowego thrillera (choć do tego rodzaju mu chyba najbliżej). Proporcje z różnych gatunków filmowych wymieszane są tu w zasadzie po równo i choć dzięki temu każdy może znaleźć tu coś dla siebie, malkontenci mogliby stwierdzić, że jak coś jest dla wszystkich, to jest dla nikogo.
Jeśli ja bym należał do tych narzekaczy, „Zabawie w Chowanego” dałbym ocenę 6/10. Ale nie należę. I powiem jedno. Takie filmy są potrzebne; nawet więcej- ja takich filmów potrzebuję. Jest to czysta rozrywka czerpiąca z gatunku filmowego, który uwielbiam, i która, choć nie straszy, to dała mi mnóstwo radochy. Po pierwsze właśnie dlatego, że czerpie z horroru (czy tam thrillera), a po drugie, że wszystkie elementy obrazu są świetne. Główna bohaterka? Fantastyczna. Zwroty akcji? Ciekawe i w dużej ilości. Humor? Błyskotliwy, nienachlany, za to nacechowany wcale nie głupią satyrą. Do tego morze krwi i wątki piekielne (szkoda że jest ich niewiele, ale i tak to niezły smaczek). Całość jest lekka i bezpretensjonalna a przy tym zawiera satysfakcjonującą dawkę suspensu. Krótko mówiąc- choć „Zabawa w Pochowanego”, to nic więcej jak właśnie pozbawiona ambicji „popcornowa” zabawa, to jest to zabawa na bardzo wysokim poziomie.