Jeden dobry żart, jedna dramatyczna, trwająca kilka sekund sytuacja, odniesienie do Godzilli, katastrofalnie kiepskie sceny walki oraz kompletnie idiotyczny scenariusz. Wszystkie wymienione przeze mnie ciekawostki, to właściwie pełna prezentacja recenzowanego tu paździerza, który cholernie ciężko jest oglądnąć na trzeźwo.
Żeby nie było, że piszę reckę na przysłowiowy odpierdol opowiem wam o warstwie fabularnej, czy tego chcecie czy nie. Otóż pewien samozwańczy ekspert od sztuk walki, a zarazem cwaniak, który porwał kilkudziesięciu zakładników, żądając zawrotnej ilości forsy za ich uwolnienie terroryzuje cały świat, dowodząc tym samym swej zajebistości.
Istnieją jednak ludzie, którzy zamierzają pokrzyżować mu plany, a na szczycie hierarchii osób, którzy chcą dokopać „geniuszowi” zła o imieniu Bison staje Guile, dowódca opozycji, który wolałby zapewne obciąć sobie genitalia za pomocą pluszowego Minionka, niż przyznać, że można mu utrzeć nosa za pomocą gróźb karalnych.
Werbując ekipę znaną z gry (mówię o tym, gdybyście nie wiedzieli, że badziewie to powstało na bazie archaicznej „nawalanki” z automatów) w końcu jest gotów, by stanąć twarzą w twarz z nieco ponurym i opętanym żądzą panowania nad światem dyktatorem.
Brzmi głupio? No i tak jest. Nigdy nie byłem fanem gry, na której powstał ten wołający o pomstę do nieba film i nie zamierzam pisać pierdół, które choć w minimalnym stopniu wybielą to badziewie. Jest głupio, nuda wwierca się w bebechy widza niczym czerw w truchło, a na koniec scenarzysta wraz z reżyserem serwuje pozbawiony większego sensu finał.
Niby miał to być hit na miarę pierwszego „Mortal Kombat”. ale finalnie wyszło to niesamowicie kiepsko, za co winę ponosi reżyser, scenarzysta, „spec” od charakteryzacji, aktorzy, zatrudniony na umowę zlecenie proktolog oraz facet, który z ulotkami w łapie biegał po centrach handlowych, by promować to badziewie.
Dajcie sobie z tym spokój i lepiej po raz kolejny zarzućcie na płat czołowy cokolwiek, co poszczycić się może w miarę nieźle wykonanymi scenami walki, bo tutaj na próżno można szukać czegokolwiek interesującego.
3 komentarze
To nie mógł być hit na miarę pierwszego "Mortal Kombat", bo ekranizacja "Mortala" trafiła do kin w 1995, a "Street Fighter" jest z 1994 ;-). Podejrzewam, że prędzej było tak, że twórcy ekranizacji "Mortal Kombat" starali się uniknąć błędów, jakie zawierał "Street Fighter".
Dzięki za zwrócenie uwagi, jakoś mi to umknęło 😉
w sumie były do tego też animacje lepsze od filmu z oczywistych względów i z nawet nie jakim sensem 😉