KNIGHT OF THE DEAD
–
TRUPI RYCERZ
Czarna śmierć to potworna choroba, która prócz takiej oczywistości jak zgon, powoduje także niemożliwe do wytrzymania pieczenie sutków, sprawia że stopy puchną i wyglądają jak pęta wołowiny, a co gorsza, w szczególnych przypadkach przemienia denatów w nieumarłych.
Ekipa rączych niczym dzierlatki rycerzy, wparowuje do opactwa, w którym mieli spotkać się z pewnym księdzem. Ten zleca im tajemnicza misję, której ci ochoczo się podejmują.
Co to za misja? O tym później. Ważne jest, że dzielna drużyna, której niektórzy członkowie znają podstawy Teak Won Do, ma pełne ręce roboty.
Jeśli nie są akurat atakowani przez bandytów w sado maso czapkach, to cierpią z chłodu i niewyspania, bo ich cel, mimo iż szlachetny, nie będzie prosty do osiągnięcia.
No dobra, powiem wam o co chodzi chłopakom krzyżakom. Mają za zadanie bezpiecznie przetransportować cudownego, jedynego w swoim rodzaju Świętego Graala, przez ciemna dolinę śmierci, której zła się nie ulękną…w teorii.
Wśród nich znajduje się potrafiący machać żelazem ksiądz, a później dołącza panienka, o rysach twarzy ostrych jak chirurgiczny skalpel. Od samego patrzenia można się mocno zaciąć.
Przed seansem bałem się, że będę bawił się jak szczur zamknięty w klatce, utkanej z kociego włosia (if you know what I mean), ale o dziwo nie było tak źle.
Co prawda, zombiaki to w większości ludzie upaprani sokiem z buraków, a sam film jest głupiutki i schematyczny, ale co tam, ogląda się to jak przeciętną do bólu, niewyszukaną telewizyjną produkcję.
Czasem można uśmiechnąć się, podziwiając tandetne wykończenia i ładne plenerki, ale to wszystko, na co stać ten film. Czy jestem tym zdziwiony? A skąd.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: