THE ROOM
I pomyśleć, że gdyby nie wpis na Facebooku od mojej znajomej, nigdy nie miałbym przyjemności spędzenia jednej godziny, trzydziestu dziewięciu minut i dwudziestu czterech sekund, delektując się każdym wypowiedzianym zdaniem, każdą perfekcyjnie odegraną emocją, które niczym woda wypływają z tego dzieła.
„Oghahagha” – to bez wątpienia mój ulubiony cytat z tego wspaniałego filmu. Johnny, grany przez Tommy’ego Wiseau, to wspaniała fuzja sexapilu Michaela Madsena i ekspresji Michała Koterskiego. Jeśli wasze mózgi nie eksplodowały po wyobrażeniu sobie tego, możecie śmiało czytać dalej.
Wspomniany już Tommy Wiseau, aktor, reżyser i scenarzysta w jednym, prezentuje nam historię czwórki ludzi, powiązanych nieprzeniknionymi nićmi przeznaczenia.
Niczym wiedźmini naszych czasów, zmagają się z potworami swojej własnej świadomości, nie wiedząc, że każde podjęte przez nich działanie, każdy zjedzony naleśnik, każde bzykanko, a także każda mucha, którą w swym amoku rozsmarują na drzwiach ubikacji, przybliży ich do odkrycia tego, czym są naprawdę.
Rzygać się wam chce czytając tą recenzję? I kurwa dobrze. Przynajmniej nie musieliście siedzieć przy tym gównie, kiedy to świat stał przed wami otworem.
Przecież mogłem robić tyle konstruktywnych rzeczy, grać w Mortala, ćwiczyć robienie szpagatów na czas czy oglądnąć porno. Ale nie, osoba która zaproponowała mi obejrzenie „The Room”, ma prawo czuć się zagrożona (pamiętaj, wiem gdzie mieszkasz).
Każda minuta tego filmu ciągnie się niczym dziesięć, dramat goni dramat, widza oczywiście nic to nie obchodzi, bo zarówno scenariusz, reżyseria, jak i pierdoleni aktorzy prezentują poziom gry, zbliżony do krowy, szczutej „elektronicznym pastuchem”.
Film przeznaczony TYLKO dla koneserów najgorszych szmir, lub osób cierpiących na bezsenność. Innymi słowy… cudo!
Dla zainteresowanych:
Werdykt: