recenzja zawiera spore spoilery, ostrzegaliśmy
Stukostrachy, stukostrachy…
Jeden z klasyków Stephena Kinga (choć po prawdzie większość jego dzieł to właśnie takie klasyki). Z zamiarem przeczytania tej książki, a następnie podzielenia się wrażeniami nosiliśmy się już od dłuższego czasu, jednak po rozpoczęciu czytania pozycja ta przeleżała pewien czas na półce nie kontynuowana, na szczęście wróciliśmy do niej i po zakończeniu i przemyśleniu wszystkiego już wiemy, co chcemy napisać.
Przede wszystkim chyba dla każdego fana horroru, a w szczególności Kinga, jest wiadome, że książka ta wywołuje sporo kontrowersji. Nierzadkie są opinie, że jest kompletnie nieudana. Oczywiście bardzo pozytywnych recenzji też jest sporo, natomiast mamy takie wrażenie, że lekka przewaga jest tych jednak, które delikatnie mówiąc wyrażają co najmniej konsternację.
…stukają do drzwi
A jakie jest nasze zdanie? Ja będę tej pozycji bronił, choć oczywiście nie mówię, że jest idealna (o minusach za chwilę). Kluczowy dla tej powieści jest zamysł autora.
Oczywiście ponieważ książka wydana jest już od dawna i powstał nawet serial, raczej dla nikogo nie jest tajemnicą, że punktem wyjściem są w tej powieści kosmici. Nawet nie tacy zwykli tylko tacy, co przybywają latającymi talerzami.
Niektórzy już od razu przestaną czytać, inni zaczną się zastanawiać o co tu chodzi.
Otóż Stephen King postanowił napisać wariację na temat najbardziej klasycznego motywu kina grozy (nawiedzony dom) przy użyciu najmniej klasycznych dla tego tematu elementów. Oczywiście można by się zastanawiać czy ten zabieg się udał, czy w ogóle był sens realizować taki zamysł i czy King trochę jednak nie popłynął.
Jednak wiele ocen wskazuje, że mało kto się nad tym zastanawia poprzestając na powierzchownym „OMG Czo ten Stephen, latające odkurzacze”. Jest to o tyle dziwne, że autor wydaje się trochę być sam niepewny czy podoła karkołomnemu zadaniu wykorzystania latającego SPODKA do opowiadania o nawiedzeniu, dlatego już na początku książki uprzedza atak wskazując, coś w stylu, „to nie był statek, to nie był wehikuł, tylko talerz, którego nie spotyka się już nawet w starych tandetnych filmach sci-fi”, a pod koniec przypomina po raz kolejny, jakby ktoś jeszcze nie zauważył, że bohater znalazł się w najbardziej dziwnym spośród nawiedzonych domów.
A więc czy to był dobry pomysł i czy się udał?
Naszym zdaniem tak.
Po pierwsze dzięki temu zabiegowi autor przypomina nam, co czasem umyka, że każda wariacja na temat nawiedzonego domu to tak naprawdę wariacja na temat nawiedzonych mieszkańców (jakiś czas temu przypomniał o tym z dużą wprawą pierwszy sezon American Horror Story). Tu mamy powoli pogrążające się w powolnym szaleństwie całe miasto, a jednocześnie sam statek, który zdaje się być nawiedzony do końca nie wiadomo czy przez żywe czy też martwe Stukostrachy.
Po drugie King jeszcze raz pokazuje, że groza nie czai się w tym, co ją wywołuje (to Masterton), ale w tym, co ona wywołuje. Tu sprawdza się zasada minimalizacji środków, nie potrzeba antycznego bóstwa, 3 metrowego, krwiożerczego, cyber-hiper-drapieżco-szkieleto-szczura z hakami zamiast rąk. Wystarczy kot, którego wczoraj pochowaliśmy a dziś wyleguje się na kanapie (wiadomo z jakiej to powieści). Wystarczy niezbyt wymyślny motyw, w zasadzie zwyczajny, ale taki, który każe się zastanawiać czytelnikowi jakby zareagował na coś takiego i w konsekwencji powoli odkryć grozę czającą się za daną, z pozoru niezbyt szokującą, sytuacją.
Te dwie kwestie sprawiają, że najbardziej przerażającymi motywami w powieści nie są dziwne wynalazki, czy sposoby śmierci przez nie zadawane, ale sceny obrazujące wpływ statku kosmicznego na mieszkańców. Nim prostsze tym straszniejsze. Wynalazki są na samym końcu tej listy, potem szaleństwa i dziwactwa, naprawdę straszna zaś jest postępująca przemiana mieszkańców miasta, bardziej psychiczna (wspólna świadomość) niż fizyczna (przy czym tu też straszniejsze są pierwsze objawy jak wypadanie zębów, niż końcowe- choć te też robią wrażenie), a najbardziej… rytmiczne, nieustępliwe, bezrefleksyjne, mechaniczne, upiorne kopanie, powoli odkrywające ogrom zakopanego w ziemi statku, rodzące poczucie niepokoju a zarazem fascynacji w oczekiwaniu na to co niewiadome, a zarazem nieubłagane.
Kilkakrotnie łapałem się na uczuciu, że oczekuję na zakończenie wykopywania znaleziska, z jednoczesną świadomością, że musi się to skończyć źle dla wszystkich.
Stukostrachy to my
Pomysł z wykorzystaniem dla opisanych celów kosmitów był o tyle karkołomnym, co w zasadzie jedynym możliwym.
Był kiedyś taki film „Być jak John Malkovich”, o którym jego reżyser powiedział, że próbował wielu aktorów, ale koniec końców wychodziło mu, że Johna Malkovicha musi zagrać John Malkovich. Mam wrażenie, że podobna historia związana jest z pomysłem na Stukostrachy.
Pomysł musiał być możliwe odległy od nawiedzonego domu, a ponadto punkt wyjścia powinien wydobywać grozę z zetknięcia się ludzi z jej źródłem, w sposób możliwe prosty, taki o którym można powiedzieć, że w sumie nie jest całkiem nieprawdopodobny, może zdarzyć się także nam (King jest w tym mistrzem).
Kosmici doskonale się do tego nadają. Ze wszystkich tajemnic i niewyjaśnionych zagadek, którymi interesowałem się od dziecka, zawsze wydawało mi się bardziej przerażające niż np. jakieś niestworzone historie o teleportacjach, czy wilkołakach, historia Strefy 51. Do wywołania nieprzyjemnego uczucia pełzającego strachu nie trzeba przecież 30 centymetrowych pazurów, a np. prosty fakt, że przychodzi wojskowy i nie przedstawiając się konfiskuje znaleziony dziwny kawałek metalu, mówiąc, że to tylko balon meteorologiczny, a poza tym to wcale go nie znaleziono. To wystarczy, żeby całe miasto zaczęło szeptać. Wystarczy, aby zakiełkowała upiorna, nawracająca myśl: a może rzeczywiście coś znaleźli. Podobnie było z pierwszym odcinkiem archiwum X, gdzie od razu na początku pojawiała się czerstwa teoria, że chodzi o porwania przez UFO, a rząd ukrywa prawdę, a potem okazuje się, że chodzi o porwania UFO a rządu ukrywa prawdę, co w gruncie rzeczy jest właśnie przerażające. To musieli być zatem kosmici.
Ten sposób budowania napięcia wykorzystuje starą prawdę: albo jesteśmy sami kosmosie albo nie. Obie możliwości są równie przerażające. King oczywiście parafrazuje i przerabia po swojemu ten motyw. Na samym początku tłumaczy, że nie jesteśmy, a całość atmosfery buduje na dalszych pytaniach. Czy Stukostrachy żyją czy są martwe? Po co tu przybyły, celowo, przypadkiem? Jaki to będzie miało wpływ na ludzi? Odpowiedź jest podobna- wszystkie możliwości są równie przerażające, albo nawet: każda odpowiedź w gruncie rzeczy jest taka sama- nie ma to znaczenia bo tak czy inaczej nie może się to skończyć dobrze.
Dlatego niezrozumiałe są dla nas zarzuty, że King nie tłumaczy kim lub czym są Stukostrachy, co tu robią, skąd i kiedy przybyły, jak działają te wszystkie cuda (mordercze), które pojawiają się wskutek kontaktu z przybyszami.
To nie jest ważne. Efekty i wpływ znalezionego statku mogą być tylko upiorne i obrazują wszelkie, te w gruncie rzeczy dziecinne, strachy, które towarzyszą nam na myśl o zetknięciu cywilizacji. Dlatego też środki po które sięga King odwołują się do najstarszych pomysłów na temat inwazji z kosmosu, niczym z Eda Wooda. Mamy tu pola siłowe, kable wystające z mózgów, ludzi jako baterie w inkubatoro-akwariach (sounds familiar?), miotacze dezintegrujących ultradźwięków, zielone promienie wysyłające do innych wymiarów, Altaira-4, wybuchające mózgi. Mistrzostwo Kinga w ubraniu tego w historię o nawiedzeniu przywraca właściwą grozę myślom towarzyszącym refleksji o możliwym zetknięciu się z obcymi. A zwłaszcza możliwego na nas wpływu. A co jeśli…
Książka oczywiście nie jest bez wad. King sam chyba nie był pewien jak wymyślone przez niego motywy się sprawdzą, powrzucał je więc wszystkie, zatem kilka z nich pasuje do historii jak pięść do nosa. Standardowo można by napisać, że odchudzenie książki o parę wątków dobrze by jej zrobiło, ale naprawdę nie potrafię powiedzieć, o które .Niektórzy nawet powiedzą, że sam wyjściowy pomysł jest dotknięty wadą „nieprzystawania” do opowieści grozy o nawiedzeniu (sprawa stanęła na tem jak pogodzić dupę z batem).
Niemniej jednak, jeśli czytelnik nie jest „impregowany” na eksperymenty i jest otwarty na głębszą refleksję nad wykorzystanymi środkami powinien być z lektury bardzo zadowolony. Groza jest nieoczywista, dość głęboko ukryta, nawet można by rzecz przewrotnie, trudno do niej dotrzeć, jak się wydaje do większości nie trafia, ale jeśli będziesz nadawać na tych samach falach, co przybysze z Altaira 4, to gwarantujemy, że mocno cię ściśnie za gardło.
P.S. Świetna jest okładka naszego wydania:) U Kinga trzeba też koniecznie zawsze wspomnieć o psychologicznym zakreśleniu bohaterów. Nie wiem jak wy, ale nam niestety dość łatwo utożsamiać się z Gardem i potwierdzamy- jego przeżycia i emocje są bardzo prawdziwie przedstawione. No i jedno słowo o zakończeniu- nie będziemy bardzo spojlerować, ale napiszemy tylko, że jest dym i ogień (także dosłownie).