Ponieważ ukończyłem już cały sezon mogę kontynuować wątek składników stojących za sukcesem tego bardzo już popularnego serialu.
Część druga- Scooby, quick, to the Mystery Machine!
Dla każdego filmu z gatunku mystery, połową sukcesu jest, well, dobrze napisana zagadka, wokół której opleciona jest akcja. Dobrze napisana najczęściej oznacza, tak jak ja to rozumiem, odpowiednio nastrojowa. W Stranger Things temu celowi służyło oparcie clou tajemnicy na kolażu kilku klasycznych motywów. Oczywiście zdradzanie szczegółów byłoby zbrodnią, a jak wszyscy wiemy dla spojlerujących, zwłaszcza filmy z tego gatunku, co Stranger Things, jest osobny 666 krąg piekła (w którym męczą się wszyscy oglądając pierwszą część piątku 13 wiedząc od początku kto zabija, wszyscy z wyjątkiem naszego ulubionego SpoilerMana- pozdro Michał- który zarządza tym bałaganem).
Powtórzę tylko to, co napisałem w pierwszej części, do samego finału nie jest do końca jasne, jaki rodzaj tajemnicy się ogląda, na koniec, okazuje się, że to wszystko jest spójne, ładne i pasujące. Mamy do czynienia z jednym zjawiskiem, na którym zagrała może nie cała orkiestra, ale przyjemny bigband motywów grozy/mystery.
Przez cały sezon mamy powoli podawane składniki, a wszystko fajnie się splata w finale.
Finał zaś zasługuje na osobne omówienie. Serialowy sezon można zasadniczo skończyć na jeden z kilku sposobów: cliffhangerem jak stąd do Jemen (yeah, man!), tym, czego pewien niespełniony austriacki malarz szukał w imprezach elektro, łopatologicznym wyjaśnieniem wszystkich wątków (a teraz drogie dzieci wytłumaczę wam co oglądaliście), albo niewyjaśnieniem żadnych i otworzeniem jeszcze większej ilości pytań (a teraz drogie dzieci od razu się przyznam, że od początku nie mieliśmy pomysłu więc ciągnęliśmy tą linę do uzyskania węzła, którego się nie da rozwiązać).
Stranger Thing czerpie z każdego z tych sposobów po trochu, co, wraz z dodaniem własnego składnika X, sprawia, że tak naprawdę finał organizuje całkiem po swojemu.
Mamy tu ostateczną bitwę, do której stają wszyscy bohaterowie serialu, z pozoru osobno, a jednak razem. Jednakże twórcy nie poszli w stronę utopienia tego w sosie o smaku „epicki finał jest epicki”, tylko najważniejszą rolę odgrywają interakcje i osobiste relacje między bohaterami. Składniki tajemnicy składają się w spójny obraz wszystkiego, co zaszło, ale nie dostajemy odpowiedzi na wszystkie pytania typu skąd, po co i dlaczego. Składnikiem X jest zaś pewien, charakterystyczny chyba dla eightisowego klimatu, smutny, trochę romantyczny, poruszający aspekt. W efekcie dostajemy finał dużo bardziej mroczny i dużo bardziej emocjonalny niż by to wynikało z dotychczasowego przebiegu historii. I chociaż można się było takiej zagrywki spodziewać, ponieważ historia jest sprawnie opowiedziana, to i tak dość chwyta za serduszko.
To wszystko sprawia, że -w mojej ocenie- nawet abstrahując od zachwytów nad klimatem lat 80, historia broni się sama, jako taka. W konsekwencji zaś…
Część 3- Minusy? Brak!
To znaczy, jak to się mówi w moim fachu „literatura przedmiotu” pokazuje, że jednak jakieś są. Ale ja się z nimi nie do końca zgadzam.
Pierwszy, poważniejszy, dotyczy załapania się na bezrefleksyjną falę nostalgii i wyłapywania odwołań i płynięcia z jej prądem. To jest w sumie zarzut często stawiany obecnej (post)popkulturze, która ogranicza się już wyłącznie do zapożyczeń serwowanych (post)geekom, których już interesuje tylko fetyszystyczne liczenie odwołań, które są w stanie rozpoznać, a nie to, o czym, albo jak dane dzieło opowiada. Oczywiście w Stranger Things tych odwołań jest masa, ale -uwaga- uważam, że można doskonale cieszyć się tym serialem, ot tak, odpuszczając sobie zabawę w ich liczenie. Ja tak zrobiłem z obawy przed popadnięciem w koleiny „odhaczania” cytatów. I, jak napisałem wcześniej, serial ogląda się doskonale nie jak cytujący lata 80, ale prawie jak nakręcony w latach 80. No i jak piszę teraz, historia, choć skądś znana broni się w zasadzie sama, wystarczająco. To sprawia, że Stranger Things w mojej ocenie, nie jest jałową rozrywką z gatunku popkulturowego gadżeciarstwa.
Zagranie nutką nostalgii można właśnie osiągnąć przez otwarte cytowanie odwołań i czarowanie zapożyczeniami, ale także poprzez opowiadanie na taki temat i w taki sposób, jak robiły to filmy/ seriale tamtych lat. Tylko ten pierwszy aspekt w bezpośredni sposób naraża się na ostrze opisanego zarzutu. Ten drugi i trzeci już znacznie mniej. To znaczy, też można powiedzieć, że tematyka i sposób opowiadania w takim przypadku to taki stopień skopiowania, że nie oglądamy nic nowego, a nostalgia jest już nie tylko pożyczona i na kredyt, ale wręcz ukradziona. Ale myślę, że może zostawmy takie rozważania zawodowym krytykom używającym sformułowań w stylu „środki stylistyczne charakterystyczne dla amerykańskiego kina początku lat 80 z gatunku kid buddy movies, ze szczególnym uwzględnieniem twórczości i wpływów wczesnego Ingmara Rabarbara lub późnego Svensona Kutafsona” czy coś w tym rodzaju. Z punktu widzenia fana napędzanego paliwem dziecięcej fascynacji zadajmy sobie pytanie ile mamy filmów bezpretensjonalnie roztaczających magię spod znaku Goonies? No ile? Z resztą zarzut udanego zbudowania takiego klimatu poprzez motywy charakterystyczne dla Goonies właśnie, Kinga, Klubu Winowajców itd to tak jakby powiedzieć „dajcie mi magię Gwiezdnych Wojen, tylko wywalcie moc, Jedi i te całe miecze świetlne”. Niby można, ale chyba byłoby to bez sensu, gdyż wykorzystane zapożyczenia nie są tylko, dzięki talentowi twórców, gadżetem, ale są składnikiem magii.
Drugi zarzut dotyczy aktorstwa. A że Winona Ryder przesadza i „is overacting”. Jako rodzic napiszę, że in my very humble opinion, wcale nie. A, że dzieciaki w serialu są irytujące. Ok, I’mma say it again EJTISOWE.DZIECIAKI.SĄ.IRYTUJĄCE. Tego typu malkontentom nie napiszę nic. Albo nie. Napiszę. Nie płakałem po Ashu.