Kretyńsko głupi, absurdalny, zabawny, ale co najważniejsze, satysfakcjonujący. W życiu nie spodziewałbym się, że po bardzo słabych czterech częściach „Megarekina”, wytwórnię Syfy stać jeszcze na coś, co choć zbliży się jakościowo do trylogii o „Ośmiorekinie”… a jednak, pomyliłem się!
Warstwa fabularna ma się tak: statek obcych, który krąży po orbicie ziemskiej wystrzeliwuje w kierunku Ziemi kilka dziwacznych kul, z których jedna wpada do oceanu. Bardzo zdesperowany żarłacz biały połyka obiekt, po czym w mgnieniu oka przemienia się w płetwiastego robota, którego stać na wiele więcej, niż tylko podstawowe ataki, serwowane przez jego archaicznych kuzynów.
Bestia ta, po zniszczeniu amerykańskiej łodzi atomowej przedostaje się do kanalizacji olbrzymiej metropolii, po czym zaczyna wywijać salta, podkradać dzieciakom makaron oraz prowadzić pod wpływem alkoholu. A tak na serio, morduje wszystko, co tylko zbliży się do jego tytanowej szczęki.
Gdy wszystko zawodzi, jedynym który może uratować świat, jest najpotężniejszy człowiek na planecie… wyposażony w klasyczne okularki oraz koszulkę polo, Bill Glates!
Nie będę wam więcej spoilerował, bo to, co tu się odwala, jest wprost obłędnie idiotyczne i wciąż nie mogę uwierzyć, na jakie posrane pomysły wpadli autorzy. Kilkanaście razy zdarzyło mi się chrumknąć z rozbawienia, a kilka razy szczerze zaśmiać, co (wierzcie mi) jest u mnie bardzo nieczęste.
Co tu dużo gadać dziobaczki, wielbiciele cholernie tandetnych, acz cieszących zmysły rekinich filmów będą wniebowzięci, a dla reszty z was, która nie miała styczności z tym gatunkiem, może to być doskonałe wprowadzenie.
Brawo Syfy, brawo.