Z początku nie wierzyłem, że mogę się przy tym dobrze bawić, chrumknąć choć kilkukrotnie z rozbawienia, nie mówiąc już o tym, że opluję piwem klawiaturę, o której czystość dbam bardziej, niż o higienę własnego psa. No dobra, kłamałem. Lepiej żebyście jej nie widzieli.
Ale jeśli chodzi o wrażenia dotyczące tej produkcji, były one bardziej pozytywne niż się tego spodziewałem, choć musicie wiedzieć, że nie jest do dobry film.
Jest bardzo zły, żenujący, obfitujący w kloaczne poczucie humoru i tak idiotyczny, że „facepalm” będzie najczęściej wykonywanym przez was gestem, o ile ośmielicie się odpalić to filmidło.
Fabuła jest porąbana i nie szukajcie w niej większego sensu. Czemu? Posłuchajcie.
Franklin Roosevelt, podczas polowania z kumplami zostaje zaatakowany przez wilkołaka i po ciężkiej walce udaje mu się go ubić. Nasz bohater zostaje jednak ranny w nogę, a że zmiennokształtni standardowo zarażają ofiary chorobą Heinego-Medina, zostaje on zainfekowany, a jego nogi kurczą się do rozmiarów dziecięcych.
Wkrótce okazuje się, że wilkołak zaczytany był w „Mein Kampf” Hitlera i posiadał sporawy tatuaż przedstawiający swastykę, umieszczony nad tyłkiem.
Tuż po tych wydarzeniach, Roosevelt kandyduje na prezydenta, a szkaradne i oblepione futrem persony, takie jak Hitler, Benito Mussolini oraz japoński generał (wszyscy są wilkołakami) planują zarazić likantropią cała Europę i opanować świat.
Bohaterski prezydent (tak, wygrał jakbyście nie wiedzieli), dosiadający bojowego wózka dla kalek, wyposażonego w karabiny i rakietnice wypowiada wpierw prywatną, a wkrótce oficjalną wojnę wilczym oprawcom.
Wszystko to przypomina bezmózgą papkę i szczerze mówiąc, to czysta prawda. Jednakże, choć całokształt jest koszmarnie zły, to nie mogłem oderwać się od monitora ani na chwilę, czekając na to, jakie kretynizmy wymyśli scenarzysta.
To okropny film, ale jak go się ogląda!