Na komiks „Potwory” Barrego Windsor Smitha (odpowiadającego zarówno za rysunki jak i scenariusz) napaliłem się w momencie jak tylko pojawiły się pierwsze zapowiedzi, że będzie wydany w Polsce. Nie słyszałem o nim nigdy wcześniej, ale szybki „googol” pokazujący ilustracje tego dzieła uświadomił mi, że co najmniej graficznie będzie to petarda. A poza tym kurde! To dzieło Barrrego Windsors Smitha! Komiksowego człowieka instytucji, wszechstronnego, niezależnego, mającego nieoceniony wpływ na całe komiksowe medium, autora choćby absolutnie wybitnego komiksu „Weapon X” . Jednym słowem człowieka legendy. A „Monsters” miało być jego (tworzonym przez kilkadziesiąt lat) magnum opus.
Dzieło udało mi się dorwać na 33 Festiwalu Komiksów i Gier. Od razu zabrałem się do czytania. Przypuszczałem, że lektura zajmie mi sporo czasu, bo tomisko jest opasłe, ale nic z tych rzeczy. Pochłonąłem je w dwa wieczory. Nie mogłem się oderwać.
Historia zaczyna się w 1949 roku okropną sceną przemocy domowej, gdzie amerykański weteran II wojny światowej, klnąc po niemiecku, katuje swojego kilkuletniego syna i próbującą go bronić żonę.
Następnie przeskakujemy w czasie o 20 lat. Do biura werbunkowego wchodzi młody człowiek- Robbert Bailey, bezdomny włóczęga, szukający celu w życiu, miejsca, gdzie mógłby się zaczepić. Obsługujący jego wniosek żołnierz Elias McFarland, poznawszy „predyspozycje” kandydata, kieruje go do tajemniczego programu „Prometeusz”. Ta decyzja jednak nie pozwoli mu spokojnie żyć, albowiem o programie tym chodzą w wojsku plotki, że eksperymentuje się w nim na ludziach. Pogrążający się w depresji Elias, postanawia naprawić swój błąd i uwolnić Baileya. Przybywa za późno a prawda okazuje się o wiele gorsza niż plotki. Gdy McFarland dociera do bazy okazuje się, że amerykańscy naukowcy korzystając z wiedzy wykradzionej od nazistów pod kuratelą wywiezionego po wojnie z Berlina doktora Heinricha zdążyli zamienić biednego Baileya w groteskowe 300 kilowe monstrum. Ofiara eksperymentów wydostaje się na wolność i podejmuje desperacką ucieczkę w kierunku domu rodzinnego, będąc ściganym przez wujka Sama. Bailey dociera wreszcie do celu i od tego miejsca fabuła, staje się jedną wielką retrospekcją. „Potwór” wspomina lata przemocy, cierpienia i zła, koszmaru, które doprowadziły go do jego tragicznej przyszłości. Fabuła, która z początku przypomina skrzyżowanie „Franksteina” i „Hulka” z domieszką klimatów w stylu „nazistowskich eksperymentów”, okazuje się czymś zupełnie innym. Wielowątkową, przytłaczającą, pełną trudniej do zniesienia fizycznej i psychicznej przemocy koszmarną opowieścią o przeznaczeniu, poczuciu winy, tragicznych w skutkach zaniechaniach dobrych ludzi oraz nadużyciach władzy. Ale też w pewnym sensie o odkupieniu i zadośćuczynieniu (w niektórych przypadkach zza grobu!). Choć będzie ono spóźnione, nie będzie bezcelowe. Bo przyniesie ulgę.
Historia jest niesamowicie rozbudowana, wielowątkowa, podejmująca wiele ciężkich tematów, od najbardziej epickich, jak okrucieństwa wojny, do najbardziej intymnych i osobistych, jak przemoc w rodzinie, syndrom stresu pourazowego, rozpad więzi rodzinnych, miłość, moralność, poczucie winy…
W powieści graficznej „Monsters” jest to wszystko i o wiele więcej. Ale czegoś takiego się spodziewałem.
Nie spodziewałem się natomiast precyzji, z jaką autor opowiada swoją historię. Konstrukcja fabuły jest tu tak misterna precyzyjna i przemyślana, że powoduje wręcz uczucie oszołomienia. Autor stosuje liczne inwesje czasowe, jednocześnie utrzymując narrację w ryzach. Historia nie ma też jednego bohatera. Jest ich wielu, a każdy ważny. W opowieści ciągnącej się przez kilkadziesiąt lat i trzy pokolenia każda z postaci będzie miała do odegrania rolę. I każda kluczową. „Koło przeznaczenia się obraca” powie finale jeden z bohaterów i dokładnie odda tym zdaniem wrażenie, jakie pozostawia po sobie zakończenie historii. Trybiki wskakują na swoje miejsca i wszystko nabiera sensu a czytelnik zaczyna pojmować, że to co się zdarzyło być może naprawdę było nieuniknione. I zadaje sobie pytania…. a co by było, gdyby? Gdyby w danym momencie, ktoś zrobił coś co powinien był uczynić. Albo odwrotnie. A ciężar wniosków, które się nasuwają jest przytłaczający.
Podobnie wielkie wrażenie wywołują rysunki. Smith stosuje klasyczną (można by rzec też „oldschoolową”) technikę tzw. „croschating” i wynosi ją na niebotyczny poziom, wyczarowując za jej pomocą całe spektrum klimatów: od potwornej, wynaturzonej grozy nazistowskich eksperymentów, do delikatnej elegancji pięknej kobiety spożywającej wytworną kolację z zakochanym w niej młodzieńcem. Największe wrażenie robi jednak to w jaki sposób autor operuje światłem i mrokiem (np. w scenach dziejących się przy świecy). To trzeba samemu zobaczyć! Szczerze mówiąc dopóki nie przeczytałem tego komiksu, nie miałem pojęcia, że można w ten sposób operować wspomnianą techniką. Efekt jest fenomenalny.
Smith nie opuszcza przy tym żadnego detalu. Rysunki są tak szczegółowe, tak pedantyczne, wykreślone z takim pietyzmem i zaangażowaniem, że nadają historii niemal osobistego charakteru (jakby się nad tym zastanowić, to perfekcja w budowaniu fabuły i umiejętnym splataniu olbrzymiej ilości wątków też potęguje to wrażenie). Krótko mówiąc jest to jeden z najlepiej narysowanych komiksów, z wszystkich z jakimi miałem do czynienia w życiu.
No i co mogę napisać jako podsumowanie? Wszystko jest oczywiste- „Potwory” to arcydzieło. Bezbłędne i doskonałe. Narysowane na poziomie niedoścignionym dla 99 procent artystów komiksowych. Oferujące historię niezwykle rozbudowaną, głęboką, wielowątkową. Mieniącą się licznymi klimatami. Jest tu i dramat i thriller polityczny i rasowy horror, ale jest i pełen wzruszeń romans. „Potwory” są ciężkie, przytłaczające, bolesne, wstrząsające a jednocześnie piękne, pokrzepiające, pełne nadziei i miłości. A Barry Windsor Smith to geniusz. „Potoworami” jednoznacznie potwierdził, co w sumie było wiadome; że jest Artystą przez duże „A”- kompletnym, bezkompromisowym, autentycznie oddanym Sztuce, którą tworzy. Skarbem ogólnoświatowej kultury. Bezapelacyjnie.
-
muzyka
-
gra aktorska
-
fabula