Muszę się z czegoś zwierzyć. Nie od zawsze jestem fanem horroru. Za to od zawsze jestem entuzjastą dobrego kina w ogóle. I mam w domu na przenośnym dysku taką kolekcję najważniejszych dla mnie filmów. No, może nie do końca. Nie uwzględniam w mej w kolekcji, dzieł mających ugruntowany status klasyków i często puszczanych w telewizji (np. „Powrót do przyszłości”- czujecie, o co chodzi?), natomiast zbieram takie tytuły, które moim zdaniem, są arcydziełami (niekoniecznie tylko w swoim gatunku, a raczej też w szerszym aspekcie), a które nie są, ogólnie rzecz biorąc, za takie uważane, przynajmniej w mainstreamowym rozumieniu. Czego ja nie mam?! Jest i western, i dramat „taneczny” i kilka komedii (w tym dwie muzyczne), i kino młodzieżowe, i parę innych. I jeden horror. Tak, tylko jeden. Tym horrorem jest „The faculty”.
Teoretycznie „Oni” nie są filmem, który powinno się nazywać arcydziełem. Składa się ze sprawdzonych elementów i nie pretenduje do niczego więcej niż dobrego kina rozrywkowego, lecz moim zdaniem ma to „coś”.
Fabuła jest prosta, żeby nie powiedzieć prostacka. Otóż obraz opowiada historię, jak to obcy z galaktyki „far far away” lądują na niebieskiej planecie z niecnym zamiarem jej podbicia. Kosmici mają zdolność wnikania do ciał istot żywych i przejmowania nad nimi kontroli, dzięki czemu mają nad ludźmi przewagę, doskonale się maskując. Taki jak w „The faculty” szkielet historii wdzieliśmy w wielu innych filmach i literaturze ( „Coś”, „Inwazja porywaczy ciał” itd, a z literatury np. „Inwazja” Dean’a Koontza), ale ponieważ reżyserem jest Robert Rodriguez (wg mnie jest to facet, który potrafi zrobić coś z niczego), to można się spodziewać nietuzinkowych zagrywek i naprawdę pozbawionej kompleksów zabawy. Dał już tego przykład w kapitalnym „Desperado”, gdzie, w niemiłosiernie wręcz oklepany w kinie motyw zemsty (na dodatek za śmierć dziewczyny), sobie tylko znanymi sztuczkami tchnął filmową magię i z obrazu zrobił „instant klasyk”.
Można więc powiedzieć, że fabuła jest wtórna, można powiedzieć też, że nie, ale jakkolwiek by się uważało, to nie będzie to miało żadnego znaczenia. Bo istotą „The faculty” nie jest to, o czym film opowiada, ale jak to robi. Rodriugez jako duchowy kumpel Tarantino (a pewnie i od kieliszka) doskonale czuje filmową materię. Wszystko, co jest w filmie, jest z jednej strony znajome, a z drugiej zrobione w jedyny w swoim rodzaju sposób, z jajem, ikrą, bezpretensjonalnie. Na początek wystarczy rzec, że kosmici w filmie podbój Ziemi rozpoczynają od zwykłego liceum w USA, przejmując kontrolę nad kadrą a powstrzymać ich może grupą typowych (?) amerykańskich nastolatków. Fakt, że bohaterami jest młodzież lub, że akcja dziej się w szkole to motyw, który mi osobiście, nawet ciut podświadomie, kojarzy się z najbardziej „filmową” epoką lat 80 tych i 90 tych (era VHS), w której klasyk gonił klasyk a kino było pełne magii. „Goonies”, „Klasa 93” niemożliwie rewelacyjny „Klub winowajców”, a nawet „Zakonnica w przebraniu 2” czy „Potężne kaczory”- we wszystkich tych obrazach mamy grupę młodocianych przeżywających niesamowite przygody (z resztą Marty Mcfly…duh). W „Oni” już od pierwszych kadrów szkolnych korytarzy powraca to znajome uczucie, które przywodzi skojarzenia z wymienionymi tytułami (i wieloma, wieloma, wieloma innymi). Zresztą cały czas w trakcie oglądania ma się uczucie, że to wszystko jest znajome, ale tylko i wyłącznie w pozytywnym znaczeniu.
Sam nie wiem jak to określić, ale dla przykładu sekwencja, gdy jeden z głównych bohaterów podjeżdża swą wypasioną bryką pod szkołę, ma taki cudowny, „oldschoolowy” klimat typu „oto zjawia się bohater”, który musi wywołać pozytywne uczucia każdego fana kina. Do tego ta muzyka i ta bryka! (którą, stawiam dolary przeciwko orzechom, pewnie można by było, jeśli dobrze poszukać, odnaleźć w jakimś klasyku kina drogi lub o pościgach samochodowych). Oczywiście to wszystko niuanse, ale, jaką dają frajdę z oglądania!
Zresztą całe sceny, poszczególne kadry, ogólny sposób prowadzenia kamery, sposób prowadzenia aktorów i w ogóle każdy element filmu znamionuje fakt, że Rodriguez naoglądał się trochę w życiu. I trzeba przyznać, że reżyser skwapliwie z doświadczenia korzysta. Klimat i narracja jest już nawet nie filmowa, ale wręcz komiksowa (podobnie jak to było w „Desperado”-wiecie, o co chodzi?). A że to wszystko jest zabawą z przymrużeniem oka, ale i ze znajomością materii pokazuje już samo wprowadzenie postaci, gdzie każda ma króciutką scenę obrazującą jej osobowość i każdy bohater oczywiście sportretowany jest w stopklatce z podpisem.
No właśnie postacie. Bez świetnie rozpisanych postaci i idealnie dobranych aktorów taka nieskrępowana jazda z pewnością skończyła by się „wypadnięciem z trasy”. I w tym aspekcie to dopiero widać zabawę konwencją i kliszami! Mistrz footballu rezygnuje tu ze sportu dla ambicji naukowych, szkolnemu fajtłapie udaje się poderwać najlepszą laskę w szkole, a licealny geniusz jest dilerem, fałszerzem, narkomanem i powtarza klasę. A jeśli chodzi o przewrotność i nieoczywistość pomysłów fabularnych, to wystarczałoby przytoczyć sposób, w jaki uczniowie mają zamiar poradzić sobie z najeźdźcami (oczywiście nie zdradzę, ale powiedzieć, że pomysł jest niepoprawny, to zaiste ująć sprawę wyjątkowo subtelnie). Dodatkowo aktorzy są dobrani wspaniale! Mamy zresztą parę znanych twarzy z (Elijiah Woodem i Joshem Hartnettem na czele) i parę pięknych niewiast („my personal favourite” Clea Duvall w roli pseudo goth lesbijki oraz śliczna Joanna Brewster). Wszyscy grają koncertowo. Dla mnie Harttnet na przykład już zawsze pozostanie Zeekiem, żadne tam „Pearl Harbor” ani nawet „Penny dreadfull”!
Kadra nauczycielska z resztą też nie zawodzi. Mamy np. Salmę Hyek w roli pielęgniarki (YEAH!) i Famke Jansen w roli anglistki. Świetny jest facet grający historyka alkoholika, ale wszystkich przebija Robert Patrick w roli nauczyciela WF-u. Chociaż z pewnością to dobry aktor, jestem przekonany, że taką a nie inną manierę postaci wykoncypował raczej pan Rodriguez. No to trzeba po prostu zobaczyć! Jego sposób mówienia, gestykulacja a nawet mowa ciała i przede wszystkim mimika! no po prostu mega! Dla mnie rozwalił system i jest postacią równie klasyczną co Pan Vernon z „The breakfest club”
No i dialogi! Oczywiście tu też są nawiązania do kina grozy i nie tylko. Ilość idealnych onlinerów jest olbrzymia. „-Casey, od kiedy jesteś Sigourney Weaver”, „-Panie profesorze czy to będzie na teście, -To jest test”, i moje ulubione: „-Jest gorąco, spada mi tolerancja” i wiele innych… wszystkie te teksty są mistrzowskie i wyegzekwowane mistrzowsko. Pamiętam, że jedną scenę dialogu pomiędzy uczniem granym przez Hartnetta a nauczycielką graną przez Famke Jansen, oglądając z kumplami, potrafiliśmy przewijać dziesiątki razy, żeby jeszcze raz obejrzeć. I zawsze nas rozwalała.
Cóż mogę jeszcze dodać… no tak, muzyka też jest dobrana idealnie, całościowo idealnie komponująca się z zamysłem reżysera. Tytuły mówią same za siebie: „The wall”, „Kids aren’t all right” i dalej w ten deseń. Wszystko to razem jest niesamowicie przemyślane, spójne i konsekwentne. Film ma w sobie taki, powiedzmy umownie „postmodernizm”, gdzie film wie, że jest filmem i bez kompleksów wykorzystuje całe dobrodziejstwo inwentarza, nie popadając jednak w pastiszowe i surrealistyczne zagrywki typu burzenie czwartej ściany. Po prostu wszyscy (aktorzy, reżyser, scenarzysta itd.) świetnie się bawią, nie przejmują się i jadą po bandzie.
Ponieważ nie jestem profesjonalnym krytykiem, nie muszę więc patrzeć obiektywnie i oceniać według sztywnych kryteriów. I mogę sobie pozwolić na egzaltację. Więc stwierdzam: „The faculty” to (moim zdaniem) arcymistrzostwo świata! Może nie w kategorii horrorów, ale ogólnie w kategorii filmów. Jest to prostu esencja kina rozrywkowego (popkina?) z najwyżej półki. Obraz Dostarczył mi hektolitry czystej, nieskrępowanej zabawy, radości z oglądania i już od pierwszej sceny wiedziałem, że to będzie instant klasyk. I znowu muszę porównać do „Desperado”. Tam też jest prosta (nawet prostacka) historia, jakich setki, ale że Rodriguez z takiego wielkiego „nic” potrafi zrobić wielkie kino, wiadomo od chwili , gdy pan Buscemi wszedł do baru. A co do „The faculty”, oglądałem go już bimbalion razy i za każdym razem bawię się świetnie. A po seansie aż się chce zanucić .. We don’t need no education.
PS. Wyszedł bardziej felieton niż recenzja. No to tak obiektywnie- film jest bardzo fajny:).