Doceniam fakt, że twórcy tego dzieła potrafili zwrócić moją uwagę na ich film, prezentując… eee… skierujcie wzrok do góry i sami będziecie wiedzieć o co mi chodzi. W każdym razie, plakat ma coś w sobie, nie sądzicie?
Oglądając zwiastuny i zdjęcia promocyjne, spodziewałem się przeciętniaka z lekkim humorystycznym zabarwieniem, w którym od czasu do czasu zostaniemy zaatakowani gołym cyckiem i suchym żartem. Co do nagich piersi, to musicie wiedzieć, że miałem racje, ale jeśli chodzi o resztę?
(Niewidzialne cycki po lewej!)
Odludek i mruk, o imieniu Ron wciąż nie może zapomnieć o swojej eks, która odwaliła kitę wylatując przez przednią szybę samochodu. Nie jestem pewien w jakiej pozycji wylądowała, ale pewnym jest, że jej pobyt na naszym świecie skończył się spektakularnie i gwałtownie.
Teraz nasz bohater spotyka się z Holly, kumpelą z supermarketu, z którą lubi od czasu do czasu poświntuszyć w łóżku. Młodziaki coraz bardziej mają się ku sobie i zapowiada się, że kiedyś stworzą patologiczne, choć na pozór mile prezentujące się małżeństwo, ale coś jednak nie idzie po ich myśli.
(„Siedząc okrakiem na krześle” – współczesna sztuka)
Podczas każdego bzykanka odwiedza ich tytułowa Nina, która uważa, że śmierć nie jest równoznaczna z zakończeniem związku i z uporem półrocznego butleriera przeszkadza parce jak tylko może.
Holly stara się wybadać, jak odesłać denatkę w niebyt, a Ron ma w domu „Niemców” za każdym razem, gdy chce trochę pochędożyć. Wszystko to niestety ciągnie się jak flaki z olejem i z rzadka tylko potrafiło zdobyć moją uwagę.
Właściwie sam nie wiem co mi się nie podobało. Niby wszystko jest poprawne, historia sama w sobie jest całkiem ok, ale wybitnie zabrakło mi tu czegoś, co przyciągnęłoby moją uwagę.
I teraz odpowiem na pytanie, którego nie zadaliście, a chcielibyście. Trochę golizny i krwi to za mało, bym bezproblemowo wysiedział przed kompem przez półtorej godziny. Jeśli macie inne wrażenia po seansie, walcie jak w dżunglę i piszcie.