DEMON HUNTER
–
ŁOWCA DEMONÓW
Bycie egzorcystą to niełatwy kawałek chleba.
Nie dość, że wypędzając przeklęte istoty z ludzkich powłok narażasz się na śmieszność, gdy dajmy na to za pomocą salcesonu (prawdziwa historia!) odsyłasz w niebyt demony wegetarianizmu, to na dodatek każdy pojedynek ze złym duchem, może skończyć się spektakularnym zgonem poprzedzonym paskudnym przelizem wykonanym na twoim gardle przez sługę ciemności.
By wspomóc działania niedzielnych inkwizytorów, do walki ze złem oddelegowany zostaje pół człowiek, pół demon, który nie patyczkuje się z ofiarami opętań.
Zamiast mamrotać modlitwy, podskakiwać na jednej nodze czy ustanawiać nowe rekordy w wykonywaniu znaku krzyża, tytułowy bohater tłucze na kwaśne jabłko każdego opętanego, a jego popisowym zagraniem jest uderzanie głową nieszczęśnika o komodę.
Gdy do tej epickiej walki o dusze i ciała ludzi miesza się wyglądający jak stare kapcie Azmodeusz, łowca dostaje do pomocy młodą zakonnice, która co prawda bardziej przeszkadza niż pomaga, ale finalnie rzecz biorąc do czegoś się jednak przydaje.
Tyle, jeśli chodzi o fabułę. Podziwiając to filmidło, co jakiś czas ryjek uśmiechał mi się dziwacznie, a z mojego gardła wydobywały się chrumkające odgłosy.
Był to znak, że produkcja ta jest prosta, naiwnie pocieszna, ale przede wszystkim dało się ją oglądać bez prób okaleczania przegubów zbitą szklanką, co niewątpliwie rzutuje na plus.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: