Liama Cunninghama znam jeszcze z czasów, gdy razem przechadzaliśmy się przedmieściami Oregonu popijając gorącą herbatkę, siorbiąc przy tym nieprzyzwoicie.
To były czasy! Raz nawet po kilku głębszych poszliśmy… no dobra, nie znam go, po prostu widziałem go w „Dog Soldiers” i zamarzyłem żeby był moim przyjacielem ok? Kurde, nawet trochę pościemniać nie można.
W każdym razie facet gra tutaj dziwnego człeka, który zna w wskroś grzeszki każdej osoby i jeśli ma ktoś szczęście, ma szansę na odkupienie.
Jesli jednak fartu brakuje, a sumienie jest przeciążone jak wasz recenzent po pijaństwie, wtedy jest krucho, a sytuacji nie uratuje nawet rozgrzeszenie u lokalnego, zaprzyjaźnionego księdza.
Nowa policjantka przyjeżdża do wypizdowa, by pouganiać się za bandziorami, pojeść pączków i ogólnie rzecz biorąc wykonywać jakże trudna pracę oficera policji.
Zgarniając cwaniakowatego młodziaka na dołek, który (młodzian nie dołek) potrącił brodatego mężczyznę nie spodziewa się, że każdy z obecnych w pierdlu będzie musiał srogo zapłacić za grzechy przeszłości, wliczając w to zdeprawowanych policjantów.
Co tu dużo gadać, czołówka filmu jest świetna, a im dalej w las tym ciekawiej.
Co prawda końcówka jest lekko dziwaczna i reżyser wyraźnie pojechał w niej po bandzie, ale co tam, ważne że zabawa jest fajna, a film nie nuży ani przez chwilkę, choć daleko mu do arcydzieła.