Opowiadałem wam kiedyś o mojej przygodzie z pająkiem gigantem i wspaniałej walce jaką odbyłem przy pomocy odkurzacza? No pewnie, że mówiłem. Żeby się nie powtarzać powiem tylko, że batalie ową wygrałem, choć mało brakło bym haniebnie popuścił w galoty niczym niesławny Endrju G, który zwiał z miejsca boju.
Bohater kina akcji, niejaki Colton West wpada w nieliche tarapaty po tym, jak w pośpiechu opuszcza plan filmowy, gdzie strzelił nietęgiego focha. Poszło o jakiegoś Knapika czy cuś, w każdym razie panowie mieli ze sobą pracować.
Gdy Colton opuścił plan w okolicy zaczęły wybuchać jeziora lawy, a ze szczelin wyszły ogromne pajęczaki, które gustują w ludzkich popiołach, bo jak wyjaśnić to, że spopielają ofiary na drobny maczek?
Gdybym był na miejscu bohaterów tego dzieła, zachowałbym się równie mężnie jak oni, ratowałbym dzieci, przybijał pionę z głównym bohaterem „Sharknado” (powaga) ale może brakłoby mi nieco ich finezji… mam płaskostopie, skoliozę i wieloletnie uszkodzenie żuchwy, w sumie jest tego jeszcze trochę, ale lepiej was nie zawstydzać.
Wystarczy powiedzieć, że lavantule prezentują się zacnie choć sztampowo, a trzon fabularny jest, jakby to powiedzieć, bardzo podobny w wyliczeniach. Jest prosto, czasami śmiesznie i ale przede wszystkim miło się przy tym siedzi i to już po dwóch piweczkach.
Jeden komentarz
A resztę Akademii Policyjnej zauważyłeś? Nie wierzę, że nie.