Ostatnio udało nam się dorwać w antykwariacie kieszonkowe wydanie „Kostnicy” autorstwa jednego z naszych ulubionych pisarzy- Pana Mastertona. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż miałem dziwne przekonanie, że jest to jedno z najwyżej ocenianych jego dzieł i potocznie uznawane jest za świetne. Przekonanie to okazało się błędne w tym sensie, że powieść opinie ma różne. Nie znaczy to jednak, że jest zła i że nam się nie podobała. Po prostu nie okazała się to pozycja kultowa, jak mi się wydawało. Okazało się jednak, że nic to nie szkodzi.
Fabuła, choć zaczyna się intrygująco nie odbiega od większości wczesnych dzieł Mastertona. Do miejscowego działu Sanepidu zgłasza się starszy pan z informacją, że jego dom oddycha. Koncept ciekawy, ale oczywiście to tylko wstęp do epickiej jazdy polegającej na powrocie wielkiego indiańskiego demona, którego ulubioną rozrywką jest robienie z d..py jesieni średniowiecza w zasadzie wszystkiemu co żyje.
Brzmi znajomo? Aż nadto. I to w sumie główna i największa wada „Kostnicy”. Do sprowadzania demonów Masterton nas już przyzwyczaił i w sumie to jego sprawdzony i dobry sposób na budowanie grozy, ale żeby znów indiański? To wygląda trochę na brak inwencji. Wszystkie chwyty i zagrywki już widzieliśmy i oczywiście w lepszym wydaniu (Manitou). Ale czy to znaczy, że książka jest zła? Bynajmniej. Ale zanim opiszę jej zalety (które dla znawców prozy Mastertona będą w sumie oczywiste) powinienem wspomnieć, że za wadę można też uznać standardowo dość durne, choć nie pozbawione epickości zakończenie.
A zalety? Wiadomo jakie. Stary, sprawdzony patent autora na wzięcie na warsztat niewiarygodnej, mrocznej legendy zaczerpniętej wprost z jakieś egzotycznej kultury i „ucieleśnienie” jej, ukazanie w postaci zjawiska fizycznego, to w zasadzie samograj. Wyobraźcie sobie np. przedwiecznego demona, który jakoby ma powrócić „w kawałkach”. Tak jest właśnie w „Kostnicy”. Autor cudownie miesza tu szokujące sceny (których z racji małej objętości tomiku, nie ma niestety wiele) z mistycyzmem i egzotyczną demonologią. Na mnie to zawsze działało i tu zadziało też. Bo to klimat jedyny w swoim rodzaju.
Ogólnie też w „Kostnicy” dzieje się bardzo dużo, mimo, że to krótka książka. Całość jest odpowiednio epicka a bohaterowie ganiają od jednego szokującego momentu do drugiego, w zasadzie bez chwili wytchnienia. Prawie jak u Dana Browna. Do tego, co oczywiste, Masterton ma świetne pióro, potrafi wykreować fajnych bohaterów i napisać dobre dialogi.
Sam antagonista też nie rozczarowuje. Jest odpowiednio przerażający, niepowstrzymany, brutalny i przedwieczny. Oczywiście przy Misquamacusie (złolu z „Manitou”) to i tak jakaś popierdółka a nie killer, ale to tylko dlatego, że Misquamacus to adwersarz doskonały i w doścignąć się go nie da.
W sumie chyba największą wadą, którą mam do zarzucenia „Kostnicy” jest wtórność (uderzająca nawet jak na tego autora). Masterton już bowiem napisał taką książkę, tyle, że lepszą. Jak ktoś chciałby przeczytać jedną i tylko jedną powieść Pana Grahama o indiańskich legendach, to powinien wybrać „Manitou” ( w pakiecie z „Zemstą Maniotu”) a nie „Kostnicę”, która w zestawieniu z książkami o złowrogim szamanie jest po prostu słabszą powtórką z rozrywki.
Ale przecież i tak rozrywką bardzo dobrą. Choć jedzie na sprawdzonym patencie, jest to przecież patent bardzo bardzo przyjemny w odbiorze, styl pisarski autora zapewni dodatkowo pozytywne doznania, a fakt, że w książce dużo się dzieje, jeszcze pewniej sprawi, że czytelnik będzie zadowolony. Jest krwawo, brutalnie, ale też mrocznie i mistycznie. Fani Mastertona poczują się jak w domu.
P.S. Tytuł książki jest całkowicie od czapy.
autor: Goro M