Alien Raiders, to kolejny dowód na to, że mogę się bardzo dobrze bawić, oglądając filmy, w których nie pojawia się ani jeden rekin. Wiem, wiem. Mnie też zastanawia jak to się dzieję, ale nie pora teraz na roztrząsanie tego, nie powinniście nawet poruszać tego tematu.
Po 30 pierwszych minutach seansu, widać było, że autorzy wyraźnie inspirowali się (na moje kaprawe oko) The Thing, Johna Carpentera.
Podobny motyw zaszczucia, niepewności, kto jest człowiekiem, a kto tylko podszywa się pod niego grając na czas. Fabularnie przedstawia się to następująco: Grupa zamaskowanych młodych ludzi, z łomotem, hukiem i turkotem wpada do całodobowego mini-marketu.
Prawie od razu zaczyna się masakra, a ciała niewinnych ludzi(?) zaczynają, w coraz większej ilości zdobić podłogę. Okazuję się jednak, że w szaleństwie agresywnych młodzian jest metoda.
Za pomocą „czuciowca”, człowieka potrafiącego rozpoznawać zakamuflowanych obcych, ich robota staje się znacznie prostsza. Wszystko bierze w łeb, kiedy jedyna osoba mogąca ich wykrywać zostaje zabita, przez przypadkowo znajdującego się w sklepie policjanta.
Więcej nie ma co zdradzać, film nie jest długi, a wciąga jak chodzenie po bagnach. Nie wierzyłem, że będę się tak dobrze bawił oglądając go, za co w ramach pokuty… coś tam sobie wymyśle. Jego specyficzny, duszny klimat, naprawdę bardzo dobra, jak na amatorów gra aktorska i wciągająca fabuła, zapewniły temu obrazowi najwyższą ocenę.