Dean Koontz jako autor horrorów jest dość specyficzny. Próżno u niego szukać takiej „ludzkiej” grozy jak u Kinga, raczej nie ma demonologiczno okultystycznych klimatów rodem z Mastertona, nie zdarza się też zwykle horror cielesny niczym u Barkera, a co do krwawych i obrzydliwych akcji, to owszem bywają, ale z pewnością daleko im do tego, co w swej prozie prezentuje Edward Lee. W pisarstwie Koontza jest coś innego. Są szalone i niebywałe pomysły (twierdzę na podstawie książek które przeczytałem). Niebywałe nie dlatego, że tak niespotykane i oryginalne a wręcz przeciwnie. Są proste i banalne, ale zadziwiają też prawie że „dziecięcą” śmiałością, bezkompleksowością i pójściem na żywioł. Autor miewa moim zdaniem świetne koncepty, po które raczej rzadko który pisarz by sięgnął, bo na pierwszy rzut oka najlepiej określa je angielski zwrot „corny”. Czego w nich nie ma? Są ukryte spiski i szalone eksperymenty, kosmici, prastare cywilizacje, naziści, mutanci telepatie, teleportacje i inne przegięte zjawiska rodem z sci -fi oraz Bóg wie, co jeszcze, a duża część z tych motywów pomieszana nie raz ze sobą w ramach jednej fabuły. Wydaje się, że niejeden początkujący pisarz myślał o takich koncepcjach na historię, ale rezygnował doszedłszy do wniosku, iż „poleciał” za bardzo. A pan Koontz się nie przejmuje i w swych utworach stara się ujarzmić ową „kiczowatość” i „pulpowość”, swoistą „literaturę klasy B”. Do takiego ambitnego zadania trzeba mieć solidny warsztat, ale że autor ma warsztat fantastyczny, więc efekty jego pisarstwa bywają ciekawe.
A jak to ujarzmianie się udało w „Inwazji”? W sumie średnio. Jeśli przyjąć, że niektóre pomysły fabularne Koontza trącą kiczem, to w „Inwazji” nie tyle trącą, co walą przez łeb. Mamy tu tajemniczą rasę, potworów/mutantów/demonów/goblinów, kryjącą się pod postacią ludzi i żywiącą się cierpieniem, złem i bólem, która to rasa, infiltrując społeczeństwa, próbuje doprowadzić do Armagedonu. Nieźle, nie? Ale to jeszcze nie koniec, bo geneza owej społeczności istot z piekła rodem też jest naprawdę wręcz bezwstydnie epicka w „pulpowy” sposób. A jakby tego mało, do walki z liczącą miliony osobników populacją śmiercionośnych potworów staje zakochana para nastolatków wspierana przez czeredkę żywych eksponatów z cyrkowego gabinetu osobliwości! Żeby wyskoczyć taką historią to naprawdę trzeba mieć wiarę we własne pisarstwo. Ale na szczęście Dean Koontz jest profesjonalistą.
Prawie wszystkie elementy opowieści sprawiają tu przyjemność (takie określenie najbardziej tu pasuje). Pierwszym jest miejsce akcji, które jest po prostu świetne, działa na wyobraźnię, przyciąga i wciąga. Jest nim wesołe miasteczko i to nie byle jakie, bo takie, gdzie jedną z atrakcji jest gabinet osobliwości. Muszę przyznać, że „ekosystem” mieszkańców i pracowników miasteczka- wyrzutków społecznych, osobników mających problem z prawem, uciekających przed przeszłością, dziwolągów itd. jest świetnie przedstawiony, bardzo ciekawy a nawet fascynujący. Naprawdę porywa, a poza tym nadaje się do horrorów. Niestety ta sceneria występuje tylko w pierwszej połowie książki.
Drugą fajną sprawą są postacie. Są najzwyczajniej w świecie czarujące. Głównym bohaterem jest nastolatek z mądrością życiową i bagażem doświadczeń mężczyzny z przeszłością, odważny niczym James Bond (i z podobnie ciętym językiem) a do tego rzucający nożami niczym James Coburn w Siedmiu Wspaniałych. Towarzyszy mu zaś równie młoda niewiasta, będąca kobietą po przejściach i usposobieniem cnót wszelakich w jednym. Jej też nie sposób nie lubić. Z jednej z strony wydaje się zbyt doskonała, żeby być prawdziwą, a z drugiej, dzięki talentowi pisarskiemu autora „Inwazji”, jest odmalowana jak żywa i jest postacią wielowymiarową, ma ludzką głębię. To samo z resztą można powiedzieć o bohaterach drugoplanowych, którzy, pomimo, że są głównie tłem dla relacji dwójki głównych postaci, są bardzo interesujący i wielowymiarowi.
Język, którego używa Koontz, i dzięki któremu udało mu się tchnąć ducha w postacie, zasługuje na osobny akapit. Otóż styl autora jest tu naprawdę bardzo rozbudowany i jednocześnie malowniczy. Dla przykładu- zamiast napisać np. „ukryłem twarz w dłoniach” mamy- „skryłem twarz za całunem dłoni”. Tego typu zwrotów jest mnóstwo, na dodatek opisy są rozwlekłe. Nie powiem, na początku mnie to drażniło. Z czasem jednak okazało się, że ten język służy nie tylko budowaniu klimatu, ale też właśnie oddaniu uczuć bohaterów (wspomniałem, że narracja jest w pierwszej osobie? Nie? No to jest). Muszę przyznać, że owo odzwierciedlanie stanów emocjonalnych i myśli udało się znakomicie! Akapity, w których Slim (tak się nazywa główny bohater) opisuje swoje uczucia do wybranki serca i to, jak ją widzi i tak dalej, sprawiły, że sam się czułem jak nastolatek! Niesamowita sprawa. Wydaje mi się, że to dzięki warsztatowi pisarskiemu autora, tak łatwo polubić bohaterów „Inwazji”, i że naprawdę można się przejąć ich przygodami. Trzeba przyznać- styl Koontza ułatwia w ciągnięcie się w fabułę.
Niestety jednak owo wciągnięcie bardzo utrudnia sama historia. Jest po prostu banalna, nieciekawa, nudna i momentami głupia. Ma, owszem, sporo takie pozytywnej kiczowatości i pewnej komiksowości, ale to trochę mało, zwłaszcza, jeśli pamięta się mroczny klimat innej książki Koontza „Złe miejsce” lub szaloną błyskotliwość (świadczącą o niezwykłej wyobraźni autora) fabuły fantastycznej ( w obu znaczeniach tego słowa) powieści „Grom”. Pierwsza połowa „Inwazji” jeszcze daje radę, ale druga, w której następuje zmiana miejsca akcji (opuszczamy wesołe miasteczko niestety) i przeskok czasowy, ciągnie się jak flaki z olejem a od kompletnej porażki ratuję ją głównie to, że zdążyło się przywiązać mocno do pary zakochanych nastolatków i najzwyczajniej w świecie się im kibicuje. Na dodatek książka jest długa i im dalej tym gorzej.
W sumie „Inwazja” Koontza jest jedną ze słabszych książek tego autora, które czytałem. Wydaje mi się też, że byłaby lepsza, gdyby sporo ją skrócić. Fabuła jest prosta, banalna i nieangażująca, ale może gdyby zrobić z utworu niewielkiej grubości czytadło na jeden wieczór, to, biorąc pod uwagę wspaniały styl autora, przesympatycznych bohaterów i fascynujące miejsce akcji, „Inwazja” byłaby dziełem udanym albo bardzo udanym. A tak to jest tylko przeciętnym, a ja jak na Koontza to nawet może i słabym. Pierwszą połowę czyta się przyjemnie, zaś drugą ciężko, momentami to wręcz droga przez mękę. Ogólnie Koontza polecam bardzo, ale może lepiej wybrać coś innego?