„Insanitarium”, film o niesamowicie oryginalnym tytule, będącym połączeniem słów „Insane” (szalony) oraz „Sanitarium” (babeczka z marcepanem) to dziwaczna produkcja rodem z Ameryki, przy której siedziałem jak na dzikim jeżu dotkniętym chorobą Parkinsona. Innymi słowy wierciłem się w miejscu, nie mogąc zająć dogodnej pozycji.
Z czego to wynikało? O tym później, wpierw zapodam wam nieco o warstwie fabularnej, która choć oryginalna nie jest, to miała w sobie pewien potencjał, który jednak nie został wykorzystany. W sumie szkoda, ponieważ Peter Stormare, bardzo wyrazisty Szwedzki aktor postanowił popląsać po planie zdjęciowym wcielając się w dziwacznego doktorka.
Ale do rzeczy. Na wskutek tragicznych wydarzeń, mających miejsce w zaciszu domowym, pewna młoda kobieta kompletnie bzikuje i targa się na swoje życie. Wkrótce zostaje umieszczona w zamkniętym zakładzie dla obłąkanych, a co za tym idzie, jej kontakt z bratem urywa się natychmiastowo.
Braciszek, który pozjadał wszystkie rozumy świata nie chce dopuścić do takiej sytuacji, tak więc tnąc swoje ciało i pieprząc farmazony o jakimś „Niszczycielu” udaje czuba, po czym daje się zamknąć u czubków. Jego plan jest prosty, zamierza inwigilować szpital tak długo, aż znajdzie siostrunię i niczym rycerz na sraczkowatym koniu uwolni ją z zamknięcia… kompletny idiotyzm.
Gdy dostaje się na miejsce, okazuje się, że prędzej za pomocą szpatułki i starego mydła naprawi toster, niż bezproblemowo wykona ułożony przez siebie, dziurawy jak sito plan. O ile w ogóle coś sobie we łbie poukładał.
Salowy i ochroniarz w jednym okazuje się być zwyrolem, zastępczyni dyrektora…eee… zwyrolem, a sam szef placówki czubem, megalomanem i po raz kolejny, zwyrolem. Facet wpadł na pomysł, by za pomocą nanobotów i elektrowstrząsów leczyć choroby psychiczne, ale zamiast wyzwalać umysły pacjentów, powoduje u nich odruchy kanibalistyczne.
Tyle jeśli chodzi o fabułę. Teraz, nim sobie ponarzekam przedstawię wam pozytywy. Są aż trzy.
- Pierwsze dwadzieścia minut jeszcze jako tako daje radę i jest jakaś nadzieja na miłe kino.
- Zaskakuje pojawienie się w obsadzie Kevina Sussmana, znanego z „Teorii wielkiego podrywu”, który jakoś pasuje mi na czuba.
- Jest tu trochę Gore i to niekiedy całkiem niezłego.
Co poszło źle? W zasadzie cała reszta. Film jest cholernie chaotyczny, pełen zbiegów okoliczności działających na korzyść bohaterów, jest tu trochę dziwacznych, irytujących postaci, a do tego kanibale nie wiedzieć czemu wpierw atakują pozytywnych bohaterów, a resztę zainfekowanych traktują jako mięcho zastępcze. Logika kuleje, jak mój kot po wyskoczeniu z czwartego piętra.
Do tego finał… Bogowie, co to był za idiotyzm. W każdym razie nie wiem czy całokształt by wam przypasował, bo mnie nieco wymęczył. Moje zdanie znacie, zrobicie jak chcecie.