Co te książki robią z ludźmi… Jedni pod ich wpływem urządzają masakry w przedszkolach, inni na golasa pozują przed Urzędem Pracy, a kolejni duszą się w nocy z nadmiaru emocji. Ja zawsze dużo czytałem i chociaż w tej chwili nie mam na to czasu, to wciąż kule się ze strachu przed potęgą słowa pisanego.
Doskonałym przykładem na to, że książki są groźne jest osławiony „Necronomicon”, znany wszystkim lubującym się w Lovecraftowskich produkcjach. W recenzowanym tu dziele pewien rozczochrany młodzian „pożycza” od podstarzałego jegomościa tajemniczą księgę i na domiar złego spotyka się z jego córeczką.
Blondi jest zafascynowana swoim nowym facetem, ale nie podejrzewa, że podobnie jak ojciec faceta, on sam jest kultystą Yog-Sothotha (jednego z Wielkich Przedwiecznych) i posiada w swym obszernym domostwie coś, co nigdy nie powinno wydostać się na zewnątrz. Gdy jednak w końcu się wydostaje i zaczyna grasować po okolicach widz wpatruje się w ekran monitora i nie wie, śmiać się czy płakać?
Z resztą jeśli spojrzeć na całokształt, film ten ciągnie się jak flaki z olejem, a gdy w końcu coś zaczyna się dziać, paradoksalnie wychodzi to produkcji na złe. Podobne przemyślenia na ten temat miał Adrian Formela, głównodowodzący w Komnacie dymu i nie wypada się z nim nie zgodzić.
Jest to jedna ze słabszych adaptacji prozy „Pana L” i do końca wysiedzą jedynie fanatycy tematu, a także tacy ludzie jak ja, którzy po prostu muszą to robić. Taka fucha. Reszta z was spokojnie może dać sobie z tym spokój. Byłbym zapomniał, jedynym plusem tego dzieła jest muzyka, będąca łudząco podobna do tej z „Jurajskiego parku”. Nie wierzycie? No to kliknijcie na link poniżej.
https://www.youtube.com/watch?v=QRtXRX3Qzdw