Oglądanie perypetii niezbyt skłonnych do pogaduszek morderców, kryjących się za maskami zawsze powodowało u mnie nietęgie problemy z koncentracją. Nie chodziło o podjarkę, wynikającą z ekscytacji, ale o zwyczajne znudzenie. Serio, nie widzę w tym nic interesującego.
Dopiero ostatnimi czasy stwierdziłem, że trzeba w końcu nadrobić zaległości, bo zarówno „Halloween” jak i „Piątek trzynastego” omijałem szerokim łukiem, a to przecież wstyd i hańba nie znać takich klasyków, prawda?
Zaczęło się o pozytywnie i ciekawie. Michael Myers jeszcze za dzieciaka był dziwacznym i skłonnym do przemocy podlotkiem, który bestialsko zamordował swoją starszą siostrę. Skazany na zamknięcie w zakładzie psychiatrycznym przesiaduje tam do pełnoletności, po czym ucieka, by powrócić w swe rodzinne strony.
W pościg za nim wyrusza pewien psychiatra, który jako jedyny uważa młodzieńca za potwora w ludzkiej skórze i stara się ostrzec lokalnego szeryfa przed niebezpieczeństwem. Córka naczelnego stróża prawa, wraz z przyjaciółmi będzie musiała stawić czoła psycholowi, a wszystko to w praktycznie bezkrwawej otoczce…
Do klasyków można mieć szacunek, ale niekoniecznie trzeba się nimi jarać. „Szczęki” Spielberga czy „Coś” Carpentera (który jest autorem również tego dzieła) to ponadczasowe dzieła, do których często wracam, bo jest w nich coś, co nadal może sprawić wiele frajdy nawet po tylu latach od premiery.
Tutaj, jak się z resztą spodziewałem, wybitnie czegoś zabrakło. Pierwsze pół godziny jest interesujące, a później im dalej w las, tym nuda bardziej dokucza. Wybaczcie ludziska, ale nie podeszło mi to, a na dodatek gdy zobaczyłem Myersa przebranego za duszka w okularach, myślałem że nie przestanę się śmiać.
Następne części na pewno oglądnę, ale nie spodziewam się rewelacji, choć mam cichą nadzieję, że może pozytywnie się rozczaruję.