„- Japońskich, to ja Panie nie lubię, bo ja, Panie to ich w ogóle nie rozumiem i se normalnie, Panie, zaraz od razu zasypiam.
– Bo japoński horror, a nawet koreański nie jest skierowany do tak prostego odbiorcy, to są wysublimowane psychologicznie a nierzadko nawet wyrafinowane erotycznie filmy”
Tym pięknym cytatem z jednego z najtrafniejszych dialogów o horrorze zaczynam recenzję koreańskiego horror Gosa (Death Bell), ale równie dobrze mógłbym zacząć ją parafrazą innego cytatu: „ Jak Piła, jak Piła tylko lepszy. Bo Koreański”. Bardzo dobrze, jedno i drugie, oddaje moje wrażenia, po obejrzeniu Death Bell.
Zanim jednak przejdę do sedna, na początku lekka dygresja. Jak powszechnie wiadomo, największym fanem azjanów, jest u nas Homer. Ja trochę z przekory wobec powszechnego uwielbienia broniłem się przed podobnym zachwytem, żeby móc powiedzieć, że jak ma zachwycać skoro nie zachwyca. Przyznaję się jednak do błędu. Azjatyckie kino grozy może spokojnie wylądować u mnie na szczycie listy. Zarówno ze względu na najmniejszą ilość zawodów (no może trochę przy Sadako vs Kayako, ale wiadomo jaka konwencja), jak i według tego kryterium, że spokojnie mógłbym ułożyć listę najlepszych/ulubionych horrorów, na której byłyby same „asiany” i w sumie nie byłaby bardzo kontrowersyjna (Strange Circus, Opowieść o dwóch siostrach, Shutter, Gidam, Ichi the killer, Lament).
No i jestem też hejterem serii Piła, celującym w argument „płytkie to i bez sensu”. Więc jak przeczytałem gdzieś slogan reklamowy, czy inny komentarz na temat Gosa, że koreańska piła, musiałem stestować, czy to się w ogóle może udać.
No i udało się. Oczywiście nie jest to jakiś super genialny film, ale doskonale ilustruje znane porzekadło „czegoś byś nie robił, gdzieś tam jest azjatyckie dziecko (w tym przypadku reżyser-debiutant), który robi to lepiej”.
Gosa opowiada o elitarnej szkole (i o oczywiście o jej uczniach i kadrze), w której zbliżają się bardzo ważne egzaminy, które zadecydują o przyszłości młodzieży. Dzieciaki pracują bardzo ciężko, jak to u perfekcjonistów i kiedy już mają rozpocząć testy, na ekranach w każdej klasie pojawia się najlepsza uczennica szkoły w śmiertelnej pułapce. Tajemniczy głos oznajmia, że jak uczniowie nie rozwiążą zagadki zadania, dziewczyna zginie. Tak też się dzieje. W śmiertelnych pułapkach znajdują się kolejni uczniowie i tylko rozwiązanie zadań może ich uratować Mimo, że dzieciaki robią co mogą, nawet gdy zadania zostają rozwiązane prawidłowo ofiarom nie udaje się wydostać z pułapek.
Młodzież wraz z nauczycielami podejmuje się rozwiązania prawdziwej zagadki- kto za tym stoi i jak to powstrzymać.
Wyjściowy pomysł ma więc to co było w Pile najlepszego, czyli istniejący w pierwszej części (i zabity w reszcie serii) klimat i mechanizm prawdziwej i śmiertelnej gry. Oparcie go na zadaniach dla uczniów, którzy mają, poprzez właściwe rozwiązania, uratować innych uczniów uwydatnia to jeszcze bardziej.
I dalej jest też co najmniej dobrze. Standardowo ciężko jest opisywać czy też recenzować takiej filmy jak Gosa, gdzie najlepsze jest to, czego nie można ujawnić. Napiszę tylko, że jest klasyczny zestaw azjatyckich motywów, czyli trochę ghost story, motyw zemsty i odkupienia win, komentarz społeczny (bardzo odniesiony do japońskich- ale i nie tylko- problemów), sporo psychologii, osobista tragedia, brak jednoznacznie dobrego zakończenia i oczywiście to, że w ogóle nic tu nie jest jednoznaczne, w sumie nie wiadomo, kto jest zły czy dobry, wszystkie postacie da się jakoś zrozumieć, ale jednocześnie każdy ma coś za uszami. I wiadomo, że jest gorzej niż w Hamlecie. Na końcu wszystko wskakuje na swoje miejsce a widz zostaje….przygnębiony.
Wszystko jest tu przy tym bardziej trafione niż w zachodnich odpowiednikach tego typu filmów. Motywacja zabójcy bardziej zrozumiała i taka prawdziwa, konstrukcja fabularna bardziej spójna, zachowania bohaterów też bardziej naturalne, to jest takie, w które można uwierzyć, fabuła oparta na poruszających wątkach, sceny śmierci bardziej pomysłowe, jeśli można to tak nazwać (wyczucie, co mam na myśli w kategorii takiego porównania, może dać np. zobrazowanie sobie tego, że tu mieliśmy wbijanie na pal, a na wschodzie karę tysiąca cięć). Do tego film trzyma w napięciu, ogląda się go mocno przykutym do ekranu w oczekiwaniu na rozwiązanie zagadki, które, jak to w „asianach” jest jednocześnie spójne, zaskakujące, satysfakcjonujące, dające domyślenia i takie , które, hmm, jakby to napisać, nie pozwala łatwo opowiedzieć się po jednej stronie. Z jednej strony klarowne, z drugiej, od razu po seansie chcesz wpisać w google „Death bell ending explenation”.
Czasem myślę, że niektóre kino oferuje nam przekraczanie granic (francuska ekstrema) i inne specyficzny klimat, a to duszny i surowy (Skandynawia), a to stylowo artystyczny (Włochy), albo pewną magię grozy (Hiszpania). Azja (Korea, Japonia) oferuje nam zaś najwięcej sensu (no okej, z wyjątkiem tych specyficznych dla kultury odpałów typu Machine Girl, Hapinnes of the Katakuris albo inne Yakuza Apocalyspe, które i tak mają więcej sensu, niż wszystkie części Piły powyżej pierwszej).
Death Bell nie jest wybitnym horrorem, jest jednak horrorem bardzo udanym, do czego już nas azjatyckie kino grozy przyzwyczaiło. Motywy niby są tu znane, ale zrobione i wykorzystane w taki sposób, że Gosa ogląda się z zaciekawieniem i poczuciem napięcia od pierwszej do ostatniej minuty. A pod tym wszystkim jest historia dająca nieco do myślenia, do czego już nas azjatyckie kino grozy również przyzwyczaiło. Wychodzi na to, że co trzeci człowiek na świecie jest Chińczykiem, a co trzeci dobry horror jest przedstawicielem wysublimowanego psychologicznie a niekiedy wyrafinowanego erotycznie azjatyckiego kina grozy (Japonia, Korea).