Jak już chyba kilka razy pisałem, podgatunek horroru, do którego zaliczam „Funhouse” to dla mnie taka luźna rozrywka, przy której zawsze nieźle się bawię. Nie darzę go jakąś wielką estymą, ale doskonale mnie relaksuje, zwykle więc odpalam chętnie filmy do niego przynależące. Mówię tu oczywiście o fabułach, w których grupa ludzi zostaje zamknięta w jakimś obiekcie i zostaje zmuszona do wzięcia udziału w śmiercionośnej grze zwykle wymyślonej przez szalonego geniusza zła. Prekursorem tego gatunku jest oczywiście „Piła”, po premierze, której zaczęły pojawia się podobnie skonstruowane historie. Można wręcz mówić o boomie. To tyle tytułem wstępu, czas odpowiedzieć na pytanie czy „Funhosue” był dla mnie rozluźniającą rozrywką, czy rozczarowaniem. A może czymś innym.
Zanim odpowiem, wpierw skrót fabuły. Tajemniczy milioner organizuje reality show, do którego zaprasza młodych celebrytów. Mają być oni zamknięci w domu z kamerami i wykonywać różne zadania. Całość ma być transmitowana w internecie a widzowie oddawać będą głosy na swoich ulubieńców. Zwycięzca oczywiście ma zgarnąć dużą nagrodę. Oczywiście z pozoru niewinna rozrywka okaże się śmiertelną grą, której uczestnicy na oczach telewidzów i całego świata po kolei będą żegnać się z tym światem. Zanim stróże prawda ogarną, że to się dzieje na prawdę, jest już na prawdę grubo i nie wiadomo czy policja zdąży zainterweniować zanim, jak śpiewał Perfect- „żywy stąd nie wyjdzie nikt”.
Jak widać mimo pozornej powtarzalności gatunkowego „szkieletu fabularnego” w „Funhouse” dostajemy dość świeżą, pomysłową (i celną w swej aktualności) jego wariację. Już gdy przedstawieni zostają uczestnicy „zabawy” wiedziałem, że będziemy mieli do czynienia z czymś dobrym. Otóż do gry zostają wytypowani osobnicy znani z żenujących i często wręcz żałosnych aktywności. Jacyś patocelebryci, ludzie sprzedający swą prywatność przed kamerami, właściciele kanałów na YT, na których obrzuca się błotem inne kanały YT, uczestnicy idiotycznych reality show, instagramowe modelki, horrorowi blogerzy itd. Już początkowa scena, w której ci wszyscy ludzie są nam szczegółowo przedstawieni jest kapitalna i świadczy, że twórcy „Funhouse” są uważnymi obserwatorami współczesnej e-rzeczywistości i mają zamiar poddać ją ocenie, zaś historia pokazana na ekranie mam być narzędziem temu służącym.
A dalej jest tylko lepiej. „Funhosue” jest filmem, który ogląda się świetnie, nie dlatego, że jest krwawy i brutalny (choć jest) i nawet nie do końca dlatego, że trzyma w napięciu (choć trzyma), ale dlatego, co mówi jak mówi. Oczywiście nie dostajemy odkrycia Ameryki, za to otrzymujemy głośny manifest tego, co pewnie niemal każdy myśli w głowie, a co wcześniej na ekranie nie było powiedziane w tak prosty, oczywisty i dosadny sposób. W „Funhouse” „Piła” spotyka się z „Truman show” i w sumie strzela widza z plaskacza w twarz. Dostajemy sporo scen, w której oczywiste truizmy, poprzez wykorzystanie konwencji horroru, wybrzmiewają tak, że cholernie dają do myślenia a nawet porażają celnością komentarza. Nie chcę przytaczać przykładów, żeby nie psuć zabawy, ale powiem, że sporo razy nachodziły mnie myśli typu „wow, to jest sama prawda. I ona szokuje”. Oczywiście da się znaleźć inne filmy, które próbują poruszać temat odmóżdzającego wpływu social mediów i wykreowanego przez nie celebryctwa, ale chyba żaden nie robi tego tak dobrze. Rzadko się zdarza, żeby „zwykły horror” tak oddziaływał. I miał coś sensownego do powiedziana. Za to brawa.
Do zalet można też zaliczyć to, że film najzwyczajniej w świecie trzyma w napięciu. Od początku do końca ogląda się go z napięciem, historia choć prosta a przebieg akcji jest z tych, które „już gdzieś widzieliśmy” potrafi pochłonąć.
Niestety film nie jest pozbawiony wad. A właściwie ma jedną dość dużą. Otóż jest to kino niskobudżetowe, co niestety widać. Scenografia i wszelki aspekty techniczne są bardzo ubogie, choć moim zdaniem nie przeszkadzają one tak bardzo, jakby mogły. Ta „surowość” w sumie nawet pasuje do prosty i „ostrości przekazu”. Nie wykluczam jednak, że może też razić.
Razi za to bez wątpienia aktorstwo. Większość aktorów jest pewnie z „łapanki” i gra na żenującym wręcz poziomie. Aż zęby bolą. Na szczęści od reguły mamy dwa wyjątki. Pierwszy to główna rola, w której wystąpił Valter Skarsgakrd – brat aktora wcielającego się w „Pennwyise’a” w najnowszej wersji „TO”. Skarsgardowie wszyscy są cudowni i ten nie jest wyjątkiem, Drugim jasnym punktem w obsadzie jest Christopher Gerard wcielający się w nieco zapomnianego zawodnika MMA. Dał naprawdę radę a sceny z nim należą do najlepszych.
Podsumowując, „Funhouse” to film, który zaskoczył mnie szalenie pozytywnie. Odpaliłem go, bo miałem ochotę na relaksującą, „odmóżdzającą” rozrywkę, a dostałem obraz, który przykuł mnie do ekranu wzbudzając fascynację i szokując celnością przekazu i bezkompromisowością w jego wyartykułowaniu z każdą kolejną sceną. Coś takiego miałem przy filmie „Krwawy Test” (recenzowany był u nas na blogu) i powiem, że bardzo ten rodzaj uczucia, które te filmy we mnie wywołały. I chociaż film jest dość toporny techniczne, na aktorstwo (poza dwoma wyjątkami) ciężko się patrzy i sam przebieg akcji jest dość wtórny (nie mówię o fabule, w której są świeże pomysły), to właśnie za ten efekt „WOW” jestem w stanie podciągnąć ocenę o jeden. Ludzie nie lubiący „escape movies” lub wymagający wysokiej jakości technikaliów powinni odjąć od oceny jedno lub dwa oczka. Ale i tak „Funhouse” powinni obejrzeć.