SHIVERS
–
DRESZCZE
Parafrazując pewnego znanego pisarza można stwierdzić, że lekarz to facet, który z mądrą miną patrzy na małe buteleczki i używa długich, skomplikowanych nazw na dolegliwości typu „katar”.
W tym filmie jednak faceci w białych kitlach przeszli samych siebie i wynaleźli pasożyty, który wpierw niszczą organy wewnętrzne człowieka, a później je zastępują, dzięki czemu nie trzeba się już martwić o marskość wątroby i chlać do upadłego.
Jakby nie było, w takiej sytuacji powiedzenie „zalać robaka” nabiera nowego wymiaru.
Jednemu z bardziej zaangażowanych w tę sprawę lekarzy odbija i tworzy on mutacje pasożyta, która zmusza zarobaczonego klienta do ciągłej kopulacji, nieważne z czym. Innymi słowy, jeśli jeż wystawi ryjek spod swej kolczastej formacji obronnej, będzie to najgorsza rzecz jaką zrobi w życiu.
Ale zacznijmy od samego początku. W pewnym ekskluzywnym wieżowcu dla srających kasą ludzi dochodzi do morderstwa. Lokalna prostytutka przypominająca bardziej młodego chłopca niż kobietę zostaje brutalnie zamordowana.
Obok jej nagiego ciała policja znajduje zwłoki mordercy, wspomnianego wcześniej szajbniętego doktorka, który tuz po zabójstwie i mikrooperacji sam podciął sobie gardło.
Okazuje się, że młódka była obiektem doświadczalnym, swego rodzaju pacjentem zero dla robaczego potomstwa i każdy, kto robił figo-fago z panienką jest zarażony i infekuje dalej. Sami domyślacie się, co później się wydarzyło.
Choć pomysł był ciekawy, to filmidło niezbyt przypadło mi do gustu. Jedynie przez pierwsze dwadzieścia minut nieźle się bawiłem, później jednak pomimo kilku w miarę ciekawych akcji ciężko było mi dotrwać do końca.
Jak na mój wytrzeszcz, niewielu ludzi zachwyci się tym dziełem, choć zapewne jak zwykle się mylę.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: