Nie przepadam za paradokumentami, w których ktoś znajduje zapis w postaci taśmy filmowej, przedstawiający jak wyciągnęła nogi ekipa, która pierwotnie miała go w posiadaniu.
Z reguły zasypiam w środku seansu lub wyłączam film stopą… komputer stoi dość blisko łóżka, także wiecie. No i mam niezłe muskuły wokół ścięgien Achillesa.
W tym jednak przypadku było zgoła inaczej, o czym zaraz wam opowiem.
Adam Green, reżyser trylogii „Topór” gra tutaj samego siebie. Nie byłoby w tym nic zadziwiającego, ale kontaktuje się z nim pewien facet, który twierdzi, że zna położenie podziemnej cywilizacji zamieszkanej przez monstra.
Tytułowe Marrow, to miejsce pełne paskudnych istot, które zostały odrzucone przez ziemskie społeczeństwo, a jego znalazca posiada w swoim zbiorze wiele rysunków, przedstawiających typy zamieszkujących podziemia potworów, które dzielą się na różne gatunki, a każdy jest równie dziwaczny.
Początkowo reżyser nie daje wiary staruszkowi, ale gdy intryga zaczyna się pogłębiać zdaje on sobie sprawę, że zgrzybiały jegomość może mieć rację… ale ma nawalone pod dyńką. W każdym razie gość ma ubaw po pachy.
Tym, czym wyróżnia się film jest specyficzny, śmieszno-straszny klimacik, kilka fajnych potworów i ogólne jajcarskie podejście do tematu.
Nie będziecie jakoś potężnie ściskać przy nim pośladów, ale jeśli się na niego zdecydujecie, będzie was bawił do końca.