Może wspominałem o tym raz czy dwa, ale gdy byłem dzieckiem, marzyłem o tym, by zostać konserwatorem zwłok lub grabarzem. Fuchy ciekawe, z dreszczykiem emocji i ryzykiem zakażenia trupim jadem, tak więc pełny czad!
Czasy podstawówki jednak minęły, tak więc trzeba było porzucić marzenia i zbierać znaczki. Jest jednak człowiek, dla którego śmierć, to paradoksalnie samo życie. Mieszka na cmentarzu, opiekuje się nim i od czasu do czasu przestrzeliwuje głowy nieumarłym, którzy zapragnęli zaczerpnąć świeżego powietrza wychodząc z mogił.
Dellamorte, bo tak ma facet na imię jest znanym w mieście impotentem, którego nikt nie traktuje serio. Ma również upośledzonego pomocnika, Ghaniego, niezbyt bystrego, ale wciąż marzącego o wielkiej miłości „garbusa”, wraz z którym pilnuje, by ożywieńcy zbytnio się nie rozpanoszyli.
Niezbyt zaradny seksualnie jegomość spotyka na cmentarzu kobietę, w której momentalnie się zakochuje, a że gadki o nekropoliach i trupach działają na nią jak pokarm z puszki na kota, ta daje się przekonać na małe zwiedzanko, po czym kończy się to seksem na grobie dopiero co zmarłego męża.
Ten jednak po chamsku i bez krztyny przyzwoitości zmartwychwstaje i zabija dziewoję, co kończy burzliwy romans młodziaków, ale jak to bywa, ich miłość wciąż kwitnie nawet po gwałtownym rozstaniu, powodując więcej problemów, niż jest to warte.
Film ma na karku ponad dwadzieścia lat, ale śmiem twierdzić, że fakt ten tylko dodaje mu uroku. Dużo tu absurdalnych sytuacji, abstrakcyjnych rozwiązań, a ogólny pomysł jest bardzo ciekawy, co nie znaczy, że taka forma rozrywki każdemu przypadnie do gustu, ale coś czuję w moczu, że dla ogromnej większości z was, będzie to klawe doświadczenie.