WIZARD OF MARS – CZARNOKSIĘŻNIK Z MARSA
„Jasna cholera!” zakrzyknąłem, gdy mój zmysł wzroku starał się jak najszybciej odzyskać ostrość obrazu. Czegoś takiego nie widziałem od czasu, kiedy narąbany jak drwal zwymiotowałem ukraińskim barszczem z uszkami.
Nie przesadzam. Przesyt kolorów bombardujących widza przypominać może wspomniany powyżej epizod z mojego życia lub przedawkowanie mocnych narkotyków. Ultra-agresywne barwy występują tutaj w tak oczojebnych odmianach, że w połączeniu z fatalnym nawet jak na tamte czasy (1974) operowaniem kamerą i tragiczną jakością obrazu mogą wywołać zawroty głowy.
Jakby tego było mało, zarówno fabuła jak i gra aktorska leżą na dnie, a jako że nie mogłem znaleźć do tego łatatajstwa napisów musiałem podkręcić głośniki na max, bo poziom udźwiękowienia jest tutaj tak fatalny, że ledwo słychać było co aktor chciałby przekazać widzowi.
Nawiązując do wad, które przedstawiłem powyżej, muszę uczciwie przyznać że nic, absokurwalutnie nic nie ratuje tego śmierdzącego odchodami i kloaczną bździną paździerza. Co prawda trwa to niecałą godzinkę z hakiem, ale będzie to czas, w którym walczyli będziecie z całych sił, żeby utrzymać zawartość żołądka tam gdzie jej miejsce.
Tylko dla masochistów uwielbiających stany migrenowe.
Dla zainteresowanych:
http://www.youtube.com/watch?v=xVcwNzI2i3o
Werdykt:
Jeden komentarz
Racja, koszmarna nuda.