Nasz wspaniały i powszechnie wielbiony wieszcz, ma idealne wyczucie czasu, ponieważ prezentowana tu opowieść, jak ulał pasuje do jego najnowszej książki, pod tytułem „Ma ręka odpada, a zakalec ten sam”… no dobra, przejdę do właściwej recenzji, zanim zaczniecie szukać stronki, na której ktoś gada z sensem.
W tej krótkometrażowej produkcji, w której dźwiękowiec musiał być wiecznie na haju, poznajemy perypetie zakochanej w sobie do szaleństwa parki, dla której jedyną świętością jest Bóg.
Pobrali się w młodym wieku, ich nagie ciała nigdy nie plątały się w miłosnych uściskach (chyba że w dniach płodnych), a ich miłość utrwalił wypad, podczas którego pomagali biednym i tańczyli wokół maleńkiej wioski, wielbiąc przy tym Trójcę Świętą.
Jednakże kara boska spadła na nich, niczym ogromny głaz na pozbawionego dopingu Asterixa, co skończyło się zarażeniem trądem przez ukochanego panienki. Co ciekawe, babeczka wciąż kochała te gnijącą, rozpadającą się w oczach twarz i regularnie kopulowała z blondaskiem, co skończyło się… sami się dowiedzcie.
Filmidło to trwa niecałe dziesięć minut i prócz zgniłej, kaprawej twarzy faceta nie ma tu nic do podziwiania. Nie mniej, doceniam podejście twórców, którzy chcieli pokazać coś nowego, choć nie w pełni jest to satysfakcjonujące.
Nie trwa to długo, nie męczy, więc pomimo braku zachwytów, możecie na spokojnie obadać sobie to dzieło i to bez strachu o własne zdrowie. Trzech piw przy tym nie wypijecie, bo mało kto ma taki spust, ale werdykt idealnie oddaje naturę tej produkcji.