ATAK ZABÓJCZYCH TELEFONÓW
Na początku, wszystko wyglądało sielsko i idyllicznie. Woda, piasek, dzieci bez opieki dorosłych skaczące „na główkę” w płytkich miejscach… serca i dusze przybyłych nad plażę dla VIP-ów śpiewały niczym po obaleniu pół litra na łeb.
Spokoju niebiańskiej plaży nie zmącił nawet dziwny obiekt, który na oczach gapiów z impetem godnym Rosji najeżdżającej na Krym zaanektował tutejsze wody, jako swoje źródło łowieckie.
Obiektem tym okazała się być grupka telefonów o morderczych skłonnościach, która uciekła z niezbyt pilnie strzeżonej bazy wojskowej pod wodzą majora o aparycji Jaruzelskiego oraz jego przydupasa, będącego dalekim krewnym popularnego, nazistowskiego rapera.
Później nastąpiła masakra, która była niestety tylko jedną z wielu.
Głównymi bohaterami tej opowieści są dwaj przyjaciele niedoli, którzy zdołali przeżyć atak stacjonarnych bestii.
Andrew (polskiego pochodzenia bokser-malarz) oraz Adrian (bezrobotny filozof) robią wszystko, by odwlec apokalipsę i dać ludzkości trochę więcej czasu, by spędzić go mogła godząc się ze zwaśnionymi przyjaciółmi, posiedzieć z zaniedbanymi dotychczas dziećmi czy przed niechybną zagładą ściągnąć z internetu tyle porno ile tylko się da.
Dzielne ziomale odwiedzają urząd gminy konsultując się z burmistrzem, szukają pomocy u legendarnych Polskich (w sumie to meksykanin) bohaterów takich jak Pecador czy wreszcie sami organizują zasadzki na telefony, by raz na zawsze ustrzec ludzkość od ich krnąbrnych zachowań.
Co ciekawe, atakujące stadami telefony nie dość, że zdają się ogłuszać pospólstwo potężnym sonicznym atakiem przywodzącym na myśl… dźwięk telefonu, to w dodatku są na tyle inteligentne, by wykorzystywać takie środki transportu, jak choćby dmuchany materac zapewniając sobie większą mobilność w walce.
Jakby tego było mało, w konfrontacji z bokserem malarzem (przeciwieństwo malarza pokojowego) dostosowują się do zmian w regułach walki improwizując i kopiując styl walki trudnego do pokonania oponenta.
Oglądałem to dziwadło do drugiej w nocy i powiem wam ludziska, że warto było smarować sobie oczy olejkiem różanym i cierpieć z niewyspania.
Tym, co przemawia na korzyść tego filmu jest kompletnie popieprzony i kaprawy humor, mnogość absurdalnych scen (prym wiedzie Andrew) oraz ogólny wydźwięk, który sugeruje, że przy każdej z kręconych scen, reżyser wlewał w siebie potężne ilości alkoholu.
Nie podobało mi się tylko kilka przysłowiowych „zapchajdziur”, takich jak wizyty na koncercie, gadki z zespołami dla telewizji „Małpka” (czy jakoś tak) i tym podobne.
Pamiętać jednak należy, że film skończony jest w 93% i oficjalnie nie trafił jeszcze na szerokie wody cyberprzestrzeni, a wasz obmierzły recenzent ma do niego dostęp tylko dzięki sporej sumce, która wpłynęła na konto reżysera.
Dla zwyroli, którzy nie dość, że mają nietęgo nakopane pod beretami i na dodatek uwielbiają absurdalne, kiczowate produkcje będzie to zjadliwe po dwóch browarkach.
Reszta z was, mainstreamowych łasuchów nie ma tu czego szukać
Dla zainteresowanych:
https://www.youtube.com/watch?v=IubuSAwhXpM
Werdykt: