„I am the pretty thing that lives in the house” to film, co do którego miałem złe przeczucia. Przed włączeniem zrobiłem szyki research w internecie i to, co znalazłem, zasiało we mnie wątpliwości. Zapowiadało typowe, nudne, snujące się ghost story, pozbawione prawie w ogóle akcji. Z drugiej strony obraz okazał się dziełem twórców „February”, horroru, który podobał mi się szalenie! A przecież w „February” też był obrazem prawie pozbawionym akcji, nastawionym na klimat i atmosferę. No więc pojawiła się iskierka nadziei, że w „I am pretty thing…” będzie podobnie. I odpaliłem.
Oto skrót fabuły (który sam popełniłem na horroryonline.pl, ha!): Młoda pielęgniarka hospicyjna zostaje oddelegowana do całodobowej opieki pewnej wiekowej pani- pisarki horrorów. W domu, w którym zamieszkują obie kobiety dzieją się dziwne rzeczy, wydające się mieć coś wspólnego z wydarzeniami sprzed lat, które zainspirowały pisarkę do stworzenia debiutanckiej powieści.
Historia brzmi teoretycznie interesująco i teoretycznie ma coś z klimatów. które określamy jako „mystery”. Wiecie, jakaś zagadka z przeszłości, tajemnicza tragedia związana z domem lub jego mieszkańcami, która ma wpływ na przerażające i enigmatyczne wydarzenia teraźniejsze, obowiązkowy twist i tak dalej. Niby tutaj wszystko (no prawie wszystko) to jest, ale jest jeden problem- opowieść jest zbyt prosta i banalna, żeby nazwać ją pełnoprawnym „mystery”. Tak naprawdę nie ma w historii nic skomplikowanego. Dramat z przeszłości jest najbardziej oczywisty z możliwych, zaś co do tajemnicy i zagadki, to w tej kwestii karty są odsłonięte bardzo wcześnie, nie ma w nich nic jakoś specjalnie błyskotliwego i w sumie wszystko jest oczywiste.
A co do metod straszenia oraz tego, na co nastawiona nastawiona jest narracja czyli budowanie klimatu, to w tych kwestiach też jest nie za specjalnie. To znaczy, jest klimatycznie, jest bardzo klimatycznie, jest za bardzo klimatycznie. „I am the pretty thing…” przy „February” wypada jak „Śmierć w Wenecji” przy „Niezniszczalnych”. Kurde! Tu się naprawdę nic nie dzieje! Generalnie mamy pielęgniarkę snującą się po kilku pokojach, potem jakiś atmosferyczny kadr zamkniętych drzwi…cisza…i dalej te drzwi, i drzwi i drzwi, i tak dalej i tak dalej (przez moment myślałem, że może się obraz buforuje). No i oczywiście jest duch. Spaceruje on sobie po domu jakimś dziwnym moonwalkiem i tyle. Normalnie czekałem, aż zacznie pobrzękiwać łańcuchami niczym w opowieści wigilijnej. A najstraszniejsze w filmie są… dialogi. Parę razy mnie ruszyły, ale koniec końców fakt straszenia onelinerami nie za dobrze świadczy o obrazie.
Należy pochwalić aspekty techniczno warsztatowe. Główna bohaterka zagrana jest bardzo dobrze a kadry, zdjęcia i scenografia są klimatyczne i malownicze w pozytywnym znaczeniu. Fabuła, jeśli by ją oceniać w kategoriach literackich, trzyma się kupy i ma coś w sobie. Ale nie ratuje przed nudą.
Podsumowując, wydaje mi się, że w dążeniu do zrobienia historii pełnej atmosfery i klimatu autorzy przesadzili. I to grubo. W filmie mamy w zasadzie dwie postacie oraz prostą (choć nie głupią) historię, która jednak przez brak zwrotów akcji i zbytnie podanie na tacy (po części już w tytule), niczym nie porywa. W „February” mięliśmy chociaż klimaty hell/possesion, tu natomiast ghost story, co też nie pomaga. Podobne rzeczy widzieliśmy już wiele, wiele razy. Ja wiem, że na bazie nieskomplikowanej historii o duchu i krwawej tragedii z przeszłości da się zrobić dobry horror, ale tu kompletnie to nie wyszło. Może gdyby film robili Koreańczycy…
http://horroryonline.pl/film/i-am-the-pretty-thing-that-lives-in-the-house-2016/4044