No dobra, jestem pijany więc przejdę do rzeczy bez głupich gadek o morświnach, tyranozaurach i ascetycznych wyznawcach poliestru, dobrze?
Ten oglądnięty przeze mnie sporo czasu temu film, do którego w końcu robię reckę był wychwalany jako bardzo ciekawe dzieło, które odnosi się do Wielkich Przedwiecznych w tym takich istot jak Cthulhu oraz Mojamathka-robipieroghi.
Inaczej mówiąc, miał czerpać z dorobku Lovecrafta pełnymi stopami z korekcją zgryzu i wywołać zachwyt u fanów tegoż pisarza.
Nim napiszę co nieco o moich drżących pośladkach, które podrygiwały w rytm odgryzanych kręgosłupów i patroszonych jelit powiem wam jedną rzecz. Otóż jeśli spodziewacie się ogromnej ilości macek, które atakowały będą sprośne niewiasty to srogo zawiedziecie.
Zamiast tego reżyser recenzowanego tu dzieła zaprezentował widzom minimalistyczną opowieść o ludziach, którzy truchtając przez normalną, podziemną kładkę dla pieszych wyparowali w dziwacznych okolicznościach.
Panienka, która straciła męża wiele lat wcześniej zaczęła myśleć o nowej drodze życia i postawiła wszystko na jedną kartę, co oznacza nowego, prawdopodobnie bardziej dzianego gościa.
Godząc się ze stratą małżonka zamierza ona zacząć nowe życie i mieć kompletną wyjebkę na stare czasy. Niestety jej eks mąż wraca i jest nielicho wystrachany.
Spędzając wiele lat w dziwnym wymiarze nie jest już tym samym człowiekiem i wciąż ma dziwne przeczucie, że coś kurewsko przerażającego (nie jest to kot) ściga go i stara się zawlec z powrotem w otchłań.
Opowieść kończy się sztampowo, a zarazem dziwacznie… dobra, po prostu powiem wam że chuja się wyjaśnia.
Pomimo kilku wad i braku porządnego finału wychlałem podczas seansu jedynie dwa browarki wspomagając fazę kilkoma cygarami… czy było źle?
A skąd, ale mogło być nieco lepiej.
P.S. Obczajcie plakat do recenzji znajdującej się pod tym linkiem i porównajcie je z uwagą:
http://natrzezwoniewarto.blogspot.com/search/label/Wyprawa%20po%20%C5%9Bmier%C4%87