Ostatnio miałem okazję obejrzeć na HBO GO dość nowy horror (z 2019 roku) pod tytułem „Te Lodge” ( po polsku „Domek górach”). Muszę przyznać, że już od pewnego czasu migał mi jako opcja do wyboru, ale w końcu zawsze decydowałem się na coś innego. Jakoś skrót fabuły mi nie podchodził. Rodzina z dziećmi, domek na odludziu, wszystko to są rekwizyty aż zanadto znane i przez to „pachnące” kliszami i nudnym schematyzmem. W końcu jednak, nie mogąc znaleźć alternatywy, odpaliłem. I nie żałuję.
Film, jak już się wspomniało, opowiada o rodzinie, która spędza zimę w rezydencji gdzieś na zadu… znaczy na odludziu w górach (swoją drogą „fantastyczny” pomysł zimować w takich warunkach). Jest to oczywiście tzw. wierzchołek góry lodowej. Otóż wspomniana rodzina to dwójka dorastających dzieci, ich ojciec oraz nowa partnerka ojca. Matka dzieciaków popełniła samobójstwo tuż przed spodziewanym rozwodem. Nietrudno się domyślić, że „dziatki” delikatnie mówiąc nie przepadają za swoją macochą. W zasadzie to tatuś wymyślił sobie, że w domku w górach młodzież będzie miała okazję zintegrować się ze swoją „przyszłą mamą”- zostawia ich więc razem w chacie a sam pod pozorem ważnej pracy wraca spowrotem do miasta (kolejny cudowny pomysł). Na dodatek okazuje się, że nowa wybranka ojca w młodości należała do fanatycznej sekty religijnej, której wszyscy członkowie poza nią popełnili rytualne samobójstwo. Zważywszy na te wszystkie okoliczności, nie będzie zbytnim nadużyciem, jeśli stwierdzę, że widz ma prawo spodziewać się, że pobyt w domku w górach nie będzie sielanką.
W tym miejscu należałoby wspomnieć, że „The Lodge” należy do podgatunku „slow burn movie”; gatunku, do którego zalicza się kilka z moich ulubionych pozycji: „Lighthosue”, (niewyobrażalne arcydzieło), „Zło we mnie” (do którego „Domek w górach” jest w sumie miejscami podobny), „Lśnienie” (kultowy klasyk), „The witch”, „Midsommar”, „Babadook”, (wszystkie trzy kapitalne), „Dziewiąta sesja” czy Pyewacket (oba bardzo dobre). W sumie filmem takim jest też przynudzający „I Am The Pretty Thing That Lives In The House”, więc na dwoje babka wróżyła.
Na szczęście tu wywróżyła samo piękno i dobro. Obraz ma wszystkie (no prawie wszystkie) elementy charakterystyczne dla tego typu fabuł i wygrywa je dobrze lub bardzo dobrze. Napięcie budowane jest naprawdę fajnie za pomocą dramatu rodzinnego i relacji między bohaterami, co dodatkowo potęgowane jest mega klimatycznymi urywkami z przeszłości nowej wybranki ojca rodziny (ukazanej jako materiały znalezione przez młodocianych bohaterów w Internecie). Do tego dochodzi umiejętne, „powolne” ukazywanie zimowej scenerii i samego miejsca akcji, w którym tajemniczą rolę odgrywa wiszący w domu obraz Matki Boskiej jakby obserwujący rozwijającą się grozę a być może nawet ją powodujący. Z czasem z resztą wydarzenia przybierają coraz bardziej niepokojący obrót. „Kobieta z (sekciarską) przeszłością” lunatykuje i ogólnie zachowuje się dziwnie, dzieciaki w swej do niej niechęci wcale nie pomagają, w willi giną prawie wszystkie przedmioty i zapasy jedzenia a dodatkowo agregat zaczyna szwankować. Krótko mówiąc atmosfera i napięcie wykreowane w „The Lodge” są w gruncie rzeczy wzorcowe.
Do zalet należy też zaliczyć niezły twist pod koniec filmu a także samo zakończenie, które jest takie, jak powinno być i jakiego można się było spodziewać. Lekka przewidywalność finału to żadnym razie wada; przecież gdy czytamy dajmy na to, tragedię szekspirowską, to od początku wiemy, że bohaterowie nie będą żyli długo i szczęśliwie (zapewne większość w ogóle). Na koniec trzeba powiedzieć, że film dotyka poważnych tematów- np. fanatyzmu religijnego, ale też braku komunikacji między ludźmi oraz niechęci do chociaż spróbowania zrozumienia drugiej osoby.
Oczywiście „Domek w górach” nie jest pozbawiony wad, z tym że nie są one jakieś potężne. Największą chyba jest to, że „gdzieś się już to widziało”. Szkielet fabularny (rodzina z problemami) jest już dosyć zgrany, podobnie jak sama miejscówka (dom na odludziu) oraz zimowa sceneria. Mroźny klimat mamy przecież i w „February” i w „Lśnieniu” a samego motywu rodziny z problemami to już w ogóle jest mnóstwo. A że można inaczej pokazał chociażby obraz „Dziewiąta sesja”.
Drugim minusem (chociaż przyznam się, że trochę może się czepiam), jest brak pewnej dwuznaczności fabularnej i, co za tym idzie „otwartości” zakończenia i pozostawiania możliwości interpretacyjnych. Chyba wiadomo, o co chodzi? Np. w takim „Babadook”, „Lighthouse”, „Paywacket” czy po trosze też w „9 sesji” aspekt dramatyczny i nadnaturalny przenikają się i przez to stają się jakby metaforą. Dodatkowo do końca można się spierać o to, co tak naprawdę się oglądało. W „The Lodge” za sprawą, przyznam, świetnego twistu, wszystkie karty zostają wyłożone. Może nie jest to wielka wada, ale wspomniana dwuznaczność jest moim zdaniem charakterystyczna dla „slow burn movies” i dodaje smaczku.
Mimo wspomnianych wad, „The Lodge” jest w zasadzie książkowym przykładem gatunku, o którym wspomniałem we wstępie. Należy to poczytać za wielką zaletę, gdyż tego rodzaju filmy, gdy tylko są zrobione z głową i pomysłem, zawsze gwarantują (oczywiście moim zdaniem) dreszczyk, jakiego trudno doznać w innych typach horroru. „Domek w górach” taki dreszczyk nam oferuje.
Goro M