FRANKENFISH
Łosoś… łoooooosoś. Łosośłosośłosoś… ŁOSOŚ!!
No nie da rady. Nieważne ile razy i w jakikolwiek sposób wymawiam tę nazwę, nie budzi ona lęku. Nie powoduje nagłego skoku ciśnienia ani nawet… ŁOSOŚ kurwa!!
Nie, dalej nic z tego.
Co będzie dalej? Opętana przez diabła żyrafa? Kornik ludojad, a może łaknąca ludzkiego mięsa wierzba płacząca? Ciężko stwierdzić, ale pewne jest, że to nie ostatni dziwaczny pomysł na mordercze monstrum, z jakim będę musiał się zmierzyć podczas najbliższych seansów.
Z tym potworem zadzierać nie warto, jest szybki, inteligentny i potrafi capnąć w łydkę. Boleśnie capnąć. Gdy dotrwacie już do połowy czasu projekcji, przekonacie się jak bardzo mściwa jest ta rybka. Pierwszą rzeczą, jaka spodobała mi się po dłuższych oględzinach, są efekty. Ofiary łososia wyglądają naprawdę przyjemnie, a on sam, pomimo, że nikt nie wpompował w produkcje wielkiej ilości pieniędzy, prezentuję się nieźle.
O aktorstwie nie ma co gadać, bo jest co najwyżej przeciętne, a krwistość obrazu nie wybija się ponad średnią krajową, choć jest niczego sobie. Po co więc zawracać sobie tym filmem dupę? Tym, co prezentuje się tutaj bardzo fajnie, są pomysły na „Fatality”, wykonywane przez Franka. Wyglądają smacznie i potrafią zaskoczyć, wywołując głupi uśmiech na twarzy.
Na koniec, mały konkurs z (może) nagrodami: Zakończenie jakiego filmu, recenzowanego wcześniej w „Na trzeźwo nie warto”, jest prawie identyczne jak w „Frankenfish”? Odpowiedzi udzielajcie na Facebooku pod linkiem, o ile nie macie nic lepszego do roboty.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: