No więc lecimy dalej z recenzjami komiksów zakupionych na MFKiG i tym razem będzie to prawdziwa petarda. „Frankestein żyje, żyje!”, bo o tym dziele mowa, to był nasz festiwalowy pewniak, komiks, o którym wiedzieliśmy, że mieć go musimy. Dlaczego? Ano dlatego, że został narysowany przez Berniego Wrighstona, twórcę postaci potwora z bagien a przy tym jednego z najwybitniejszych ilustratorów grozy drugiej połowy XX wieku, artystę, który stał się inspiracją i „guru” prawdopodobnie wszystkich współczesnych rysowników poruszających się w klimatach horrorowych. A przynajmniej tak słyszeliśmy.
Najpierw parę słów o fabule. Ta jest bezpośrednią kontynuacją historii przedstawionej w klasyku powieści gotyckiej autorstwa Mary Shelley. Monstrum dalej błąka się po świecie szukając swojego miejsca. W czasie tej tułaczki trafia do domu dobrodusznego naukowca opiekującego się chorą małżonką. W tym pozornie przyjaznym środowisku stwór dalej będzie poszukiwał w sobie człowieczeństwa i być może odpowie sobie na pytanie, czym ono naprawdę jest.
Jak widać historia z komiksu jest dramatem egzystencjalnym, duchowym spadkobiercą gotyckiego pierwowzoru. I choć opowieść nie jest specjalnie skomplikowana, nie można powiedzieć, iż brakuje jej głębi. Przeciwnie. Jest poważna, miejscami smutna i melancholijna, ale piękna i emanująca nadzieją. Bliżej jej do pełnoprawnej literatury niż do komiksowej fabuły. Nie zdradzając szczegółów powiem tylko, że historia w „Frankenstein żyje żyje!” to naprawdę świetna rzecz.
Ale przecież w komiksie równie ważne co fabuła, są ilustracje. I tu mogę powiedzieć jedno- choćby opisywany album nie miał absolutnie żadnej fabuły, sama jego szata graficzna sprawia, że jest on warty swej ceny, a nawet przysłowiowych „każdych pieniędzy”. Bernie Wrighston czerpie z tradycji klasycznej ilustracji książkowej racząc nas wspaniale klimatycznymi obrazami, niekiedy cało stronicowymi a detalami nasyconymi tak, że do tej powieści graficznej można wracać raz za razem i za każdym razem odkrywać coś nowego. „Frankestein żyje, żyje!” to nie tylko komiks, to artbook, którego zawartość mogłaby z powodzeniem zawisnąć w galerii sztuki. W zasadzie jakość ilustracji trudno jest opisać słowami, wystarczy więc wspomnieć, że miejsce Berniego Wrighstona jest na artystycznym , komiksowym Olimpie obok Moebiusa, Billa Sienkiewicza, Andreasa, Kenta Williamsa, Dave’a Mckeana czy Barona Storrey’a.
Paradoksalnie z szatą graficzną wiąże się pewien fakt, który może być odbierany jako lekki minus albumu. Wrighston pracując nad „Frankestein żyje żyje!” był już w bardzo zaawansowanym stadium raka mózgu (jak umierający na taką chorobę człowiek był w stanie tworzyć sztukę tej jakości jest dla mnie niepojęte) i w rezultacie nie był wstanie ukończyć ostatniego rozdziału historii. Osobiście więc wybrał i namaścił swojego następcę. Został nim Kelley Jones , również absolutnie wybitny twórca komiksowego horroru. I jak bardzo nie kochał bym tego, operującego jedynym w swoim rodzaju stylem, artysty, różnica w poziomie szczegółowości ilustracji (zwłaszcza jeśli chodzi o tła) jest widoczna. Jakby Panu Jonesowi zabrakło śmiałości do zmierzenia się z mistrzem, który wyznaczył go na swego następcę. Z resztą sam fakt, że Kelley Jones będący wszak wielkim artystą jest (mimo całego swojego warsztatu) przyćmiony przez głównego autora ilustracji świadczy o geniuszu Wrighstona. Ale żeby nie było, rozdział rysowany przez Jonesa jest również piękny, po prostu grafika Wrighstona jest najprościej mówiąc – niewiarygodna. A jeszcze a propos grafiki- komis został wydany również w wersji z limitowaną okładką, którą narysował nasz rodak Przemysław Truściński i zrobił to bardzo w duchu głównego twórcy szaty graficznej. Udowodnił tym samym, że w naszym pięknym kraju nie brak komiksiarzy światowego formatu (nie, żeby ktokolwiek, kto choć przez chwilę przeglądał dajmy na to pierwszy lub drugi tom Funkiego Kovala, miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości).
Jak można podsumować komiks „Frankenstein żyje, żyje!”? Otóż tak, że jest to jedna z najlepszych pozycji wydanych w Polsce w tym roku. Ma bardzo „literacką”, wzruszającą, mroczną historię, bardzo w duchu książki Mary Shelley (której nie czytaliśmy, ale widzieliśmy ekranizację i uważamy, że „coś jest na rzeczy”) a jakoś szaty graficznej jest wprost niepojęta. Co tu dużo mówić- „Frankenstein żyje, żyje to w zasadzie arcydzieło”.
P.S. Fun fact- opisywany komiks nie jest nawet opus magnum Berniego Wrighstona. Jest nim wydana kilkadziesiąt lat wcześniej ilustrowana wersja oryginalnej opowieści o ożywionym monstrum. Chyba walniemy o tym małego posta na fanpagu, bo jest to ciekawa sprawa. Tu napiszemy tylko jedno- dla kogokolwiek parającego się choćby amatorsko rysowaniem czy w ogóle sztukami plastycznymi, obcowanie z tym, co oferuje nam tam Pan Wrighston , jest tym, czym dla badaczy mitów Cthulhu, jest spojrzenie poza zasłonę rzeczywistości. Nic już nie będzie takie samo. A mówiąc kolokwialnie „mózg r…jebany”.