Niedawno na fanpagu zrobiliśmy małe głosowanie, na książkę, którą zrecenzujemy najpierw. Do wyboru był Joyland i Nocna Plaga, o włos wygrał utwór Stephena Kinga. No więc, do rzeczy. Joyland nie jest typową powieścią Staśka. Z kilku powodów: po pierwsze jest króciutka a po drugie (mimo, że posiada wątki nadprzyrodzone) nie jest horrorem. Oczywiście King pisywał też thrillery (do których zaliczyć można Joyland, choć też nie do końca ), ale nie jest to wtedy „klasyczny King”. Jedna rzecz się jednak nie zmienia nigdy, a jest nią styl pisarski autora, nasycony wątkami obyczajowymi, szczegółowy w detalach, powolny w narracji a jednocześnie potrafiący mocno wciągnąć, mimo, że teoretycznie nic się nie dzieje. Czy to wystarczy, żeby stworzyć wciągającą opowieść? Zanim odpowiemy, przyjrzyjmy się fabule.
Joyland to opowiedziana w pierwszej osobie historia dwudziestolatka, którego (jak to zwykle w tym wieku bywa) rzuca pierwsza wielka miłość. W obliczu tej kosmicznej tragedii główny bohater postanawia rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady. No dobra, nie tak do końca. Devin (tak się nazywa bohater) zatrudnia się w wielkim lunaparku jako facet od wszystkiego. Praca jest ciężka, ale jedyna w swoim rodzaju a park rozrywki (tytułowy Joyland) jest jakby mikrokosmosem, z własnym folklorem, językiem i… tajemnicami. Jedna z takich tajemnic (czy raczej legend) opowiada o duchu zamordowanej dziewczyny straszącym w zamku strachów. I choć fakt obecności ducha wydaje się dyskusyjny (chociaż wielu pracowników lunaparku zarzeka się, że go widziało), to morderstwo jest jak najbardziej autentyczne. A zabójcy nigdy nie złapano.
Oceniając Joyland muszę wspomnieć, że przeczytałem ją bardzo szybko. Oczywiście jest króciutka, ale faktem jest także, że (Captain Obvious is coming) Stephen King jest mistrzem opowiadania. Chociaż w zasadzie jak to u Kinga, z pozoru niewiele się dzieje (tutaj w zasadzie pod względem grozy praktycznie nic), to nawet zwykłymi wątkami obyczajowymi autor potrafi przykuć naszą (na pewno moją) uwagę. Devin jest sympatycznym chłopakiem, którego problemy i sprawy, smutki i radości sprawiają, iż lektura płynie gładko a czytelnik jest zainteresowany (a z niektórymi sprawami może się nawet utożsamić). No i naturalnie Stasiek budując mikroświat parku rozrywki (Captain Obvious is coming again) z pewnością odrobił pracę domową, bowiem Joyland jest w sam sobie w pewien sposób fascynujący i przekonujący. No i oczywiście w tym arcyciekawym świecie z fajowym bohaterem w tle czai się makabryczna tajemnica i zagadka, którą w przerwie między przebieraniem się za psa i czyszczeniem przejażdżek Devin próbuje rozwiązać. Dodać należy, że zagadka jest skonstruowana według w miarę klasycznych kryminalnych wzorców a zakończenie oferuje niezgorszą dawkę suspensu. Tylko tyle czy aż tyle?
No właśnie. Lektura Joyland jest lekka, łatwa i przyjemna, dostarczająca rozrywki, ale każdy, kto fascynuje się pisarstwem Kinga może się poczuć rozczarowany. Bo nie ma tu wiele więcej. Nie ma ciężaru Smętarza dla zwieżąt, nie ma fascynującej kosmologii To, nie ma nawet kryminału na miarę Pana Mercedesa. Jest zgrabna historia obyczajowa i nieskomplikowany thriller z przesympatycznym bohaterem, intrygującą scenerią i skromnymi wątkami nadprzyrodzonymi. W gruncie rzeczy niewielka objętość książki jest zaletą, bo gdyby powieść była dłuższa, poczucie, że ma ona nie tak dużo do zaoferowania jakby się chciało, rosło by z każdą stroną. Subiektywnie jednak rzecz biorąc, muszę powiedzieć, że ja lekturą jestem dość usatysfakcjonowany. Książkę, mimo, że fabuła nie powala, czyta się świetnie, bo po King jest po prostu mistrzem opowiadania. Nawet jak nie specjalnie ma o czym.
W sumie najłatwiej mi będzie podsumować wartość Joyland posługując się porównaniem. Otóż książka te jest dla mnie tym, czym dla wielbicieli komiksów (ha!) jest szybki szkic jakiegoś legendarnego rysownika (Jima Lee na przykład) śmignięty na konwencie w czasie wywiadu i sprezentowany fanowi. Rysunek taki nie ma wartości nie tylko całego komiksu, ale nawet jednej planszy, ale ma dużą wartość i to właśnie dlatego, że jest obdarty z tej całej obudowy i w ten sposób uwypukla maestrię twórcy, czyni ją bardziej widoczną. Dlatego Joyland poleciłbym przede wszystkim tym, którzy albo nie znają twórczości Kinga, albo nie są do niej przekonani (głównie zwykle odrzuceni przez objętość i wielowątkowość większości jego dzieł), bo przekonają się, że facet potrafi opowiadać jak mało kto (czy raczej prawie jak nikt). Fani klasycznego Kinga mogą po przeczytaniu poczuć ukłucie typu „to tylko tyle?”. No chyba, że odrzucą oczekiwania rozbudzone przez takie lektury jak To, czy Lśnienie- wtedy będą się nieźle bawić. Jak ja.
PS. Najuczciwszą oceną będzie chyba 6/10, ale jest to 6 z takim wielkim emotikonem uśmieszka.