Razem z moja druga połówką wybraliśmy się na nowego Predatora. Niestety, kinowy barek był w przebudowie, więc by nie kupować buteleczki Sprite’a 0’33 za 8 złotych, podreptaliśmy do mieszczącego się 2 pietra niżej sklepu i zakupiliśmy napoje w cenie, która nie hańbi portfela przeciętnego Polaka. Niestety, ochrona kina sprawdziła nasze plecaki, wyprowadziła nas na zewnątrz i spuściła taki łomot, że finalnie nie byliśmy w stanie obejrzeć nowej produkcji Shane’a Blacka.
Chciałbym, żeby to, co napisałem powyżej było prawdą, ponieważ wizyta w kinie finalnie sprawiła, że po raz pierwszy w życiu chciałem wyjść z sali pól godziny przed zakończeniem seansu. Szczerze mówiąc, zawsze lekko śmieszkowałem z fanów Star Wars, którzy po ostatnich filmach cieli się skrobaczką do kalarepy i krzyczeli w niebo glosy narzekając, że ostatnie filmy z tej serii to gwałt na ich dzieciństwie, ale w chwili obecnej, jestem w stanie zrozumieć ich punkt widzenia.
Żeby było jasne, nie miałem większych oczekiwań związanych z nowym Predatorem, ale przeglądając pierwsze recenzje przedpremierowe i ciesząc oczy ostatnimi zwiastunami stwierdziłem, że jeśli podejdę do mojej ukochanej serii z luzem, przyjmując na klatę plotki traktujące o tym, że nowi Predatorzy to klauni, a film jest tak naprawdę komedią z lekkim, krwistym zabarwieniem, wyjdę z kina zachęcony do kupienia wydania Blu Ray, bo choć nowa produkcja szcza na kanon, to jednak zapewnia niezła dawkę ubawu, która przyciągnie laików do tej wspanialej postaci.
Nie mogłem się bardziej pomylić i nawet moje ultralekkie podejście nie przygotowało mnie na tony kloaki, jakie zrzucił na fanów reżyser. Bardzo chciałbym przedstawić wam wszystkie nowinki, jakie zaprezentował reżyser wraz ze scenarzystą, ale niech wam wystarczy moje słowo, że czegoś tak koszmarnego nie widziałem dawno.
Fabuła przedstawia się następująco. Cwaniakowaty snajper jako jedyny przeżywa eksterminację swojego oddziału, który przypadkowo stanął na drodze Predatora, który rozbił się w pobliskich lasach i kradnąc jego technologie staje się celem szych z rządu. Przemaglowany na przesłuchaniach, wraca autobusem wraz z czubkami-weteranami, których żarty potrafią sprawić, że uprawy na okolicznych polach marnieją niczym alkoholik przywiązany przed sklepem z wysokoprocentowymi napojami.
Traf chce, że pochwycony przez rząd Drapieżca ucieka z laboratorium, sprawiając jajogłowym krwawą jatkę, a ekipa wojskowych pomyleńców musi stawić mu czoła.
Pierwsze trzydzieści minut, które właśnie opisałem to fajnie napisana, zgrabnie skonstruowana acz prosta rozrywka, która nastawiła mnie bardzo pozytywnie, tym bardziej, że pierwszy Predator wygląda świetnie, rozrywa oponentów na sztuki i nawet widok naszego milusińskiego strzelającego do wojskowych z (!!!) karabinu nie sprawił, że poczułem się zażenowany. Jednak, gdy na Ziemi pojawia się mierzący ponad trzy metry Uber Mega Total Predator wraz ze swoimi pieskami (Ratlerki w dredach potraktowane sterydami), zacząłem szukać poduszki, która mógłbym się poddusić, by stracić przytomność na resztę seansu.
Eskalacja głupoty, kreteńskich pomysłów i motywów rodem z Power Rangers (nie żartuję) osiąga taki poziom, że aż żal mi cztery litery ściska, że nie mogę tego opisać w recenzji. Dodajmy do tego fakt, że Mega Predator jest w 100% tworzony komputerowo, ale jego animacja przypomina czasy pamiętające kalekie wykorzystanie CGI, które dzisiaj bardziej śmieszy, niż bawi. I to w 2018 roku.
Na koniec dodam, że po seansie od razu wybrałem się na miasto by zapić smutki, a tatuaż odnoszący się do klasycznych filmów, który zafundowałem sobie kilka dni później (wizyta była wcześniej ustalona) chciałem zaopatrzyć w dodatek ” * NIE DOTYCZY PRODUKCJI Z 2018″.
Nie zdziwiłbym się, gdyby TVP zaczęła emitować ten film w niedzielne popołudnia, bo gdyby usunąć kilka krwawych scen, można by było puszczać tę produkcję do rosołku, podczas Posiadówki z ciocią Hanią.