O pisarzu Edwardzie Lee słyszałem sporo. Każdemu, kto choć trochę interesuje się horrorem (zwłaszcza w wydaniu książkowym), musiało się to nazwisko obić o uszy, nawet jeśli nie czytał żadnej z jego książek. Ja właśnie należę do tych ludzi, a jako że autor zdobył swoją sławę dzięki (podobno ) niewyobrażalnej brutalności swoich dzieł, Lee jawił mi się jako mistrz masakry, guru gore i w ogóle hrabia hardkoru, a nadmienię tylko, że jestem osobnikiem, który w nastoletnich czasach z wypiekami na twarzy zaczytywał się w „Rytuale” Grahama Mastertona, a przy niesławnym pierwszym rozdziale z innej jego książki „Czarny anioł” skrzywił się tylko trochę. Dlatego przyznam, że na „Golema” nakręciłem się okrutnie.
Miałem jednak dwie obawy. Bałem się, iż może się okazać, że treść skoncentrowana będzie tylko na szokowaniu, i że nic więcej książka nie będzie miała do zaoferowania, lub, że odwrotnie, że Edward Lee jest pod względem rzeźni przereklamowany i nie zaoferuje mi niczego, czego wcześniej nie czytałem (jestem fanem Mastertona więc mam spore doświadczenie w temacie krwawej masakry). Jedna z tych obaw sprawdziła się po części. Ale okazało się to nieważne. Zanim powiem dlaczego, trzeba naświetlić fabułę.
Pewien bogaty projektant gier komputerowych, wraz z dziewczyną, kupuje stary, zabytkowy dom. W jego piwnicy para odkrywa tajemnicze pomieszczenie, w którym znajdują się beczki z gliną oraz dziwne relikty służące do tajemniczych rytuałów, które swe korzenie mają w żydowskiej kabale. Dom znajduje się zresztą w miejscowości zamieszkanej przez wspólnotę żydowską, która uciekła z Czech przed prześladowaniami wieleset lat wcześniej, lecz niestety w nowym miejscu życia również stała się ofiarą krwawych czynów. I pragnie zemsty. Do jej urzeczywistnienia potrzebne są artefakty z wspomnianej piwnicy. Oczywiście to krótki zarys nie oddający w pełni historii, ale o co chodzi można się domyślić już po samym tytule.
Opowieść jest dość mocno rozbudowana. Wielkim plusem jest fakt, że narracja jest prowadzona dwutorowo. Oprócz wydarzeń teraźniejszych mamy też wydarzenia dziejące się ponad sto lat wcześniej, które w w toku lektury, ukazują nam przerażającą, krwawą i skrywaną przez społeczność historię miasteczka. Oba plany czasowe z resztą świetnie się przeplatają i uzupełniają. Czytelnik, śledząc teraźniejsze przygody bohaterów, konsekwentnie odkrywa mroczną tajemnicę, która ma bezpośredni wpływ na rozwój wypadków. Jest to świetny zabieg, który sprawia, że fabuła jest odpowiednio wielowątkowa. I klimatyczna. Przyznam, że takiego klimatu się nie spodziewałem. Lektura książki przypomina faktycznie, trochę wczesnego Mastertona-wielosetletnie legendy o demonach i rytuałach, które okazują się prawdą i które stają się narzędziem zemsty, to coś co często spotyka się w jego książkach. Nie jest to zarzut a wręcz przeciwnie! Tu zresztą pojawiają się klimaty okultystyczne które bardzo lubię i są one podane subtelnie i nastrojowo, a nie tak łopatologicznie jak w niektórych dziełach pana Grahama. Historia, jak już wspominałem, wydaje się też o wiele bardziej rozbudowana i wielowątkowa. Oprócz aspektów okultystycznych, mamy też liczne wątki sensacyjne, które naprawdę świetnie są powiązane z cała osią fabularną, a nawet trochę niezłej obyczajówki. A przecież książka jest de facto króciutka.
Poza dość rozbudowaną fabułą, mamy też liczne grono postaci, a każda z nich na swój sposób fajna. Oprócz wspomnianej pary, mamy skorumpowanych policjantów i ich pomagierów oraz oczywiście, głównych „złych”. I nawet drugoplanowe postacie są tu rozwinięte psychologicznie i każda z nich jest ciekawa. Na szczególną uwagę zasługują dwaj opryszkowie, którzy nie cofną się przed żadną najbardziej chorą jazdą, a mimo to nie są „płaskimi” czarnymi charakterami, a fragmenty z ich udziałem, należą do najlepszych w książce. Tak więc bogata w wątki fabuła (bogata jak na takie krótkie czytadło, po którym spodziewałem się głównie rzezi) oraz bohaterowie to niewątpliwe plusy „Golema”.
A co do moich obaw to po wcześniejszych akapitach można się domyślić, że sprawdziła się ta dotycząca niższej niż się spodziewałem dozy maskary.
Oczywiście elementów gore jest sporo i są odpowiednio brutalne, ale po pierwsze większość jest opisana „post factum”, więc odpada cała groza wynikająca z opisów dokonywania zbrodni oraz uczuć ofiar, a po drugie całe gore sprowadza się do rozczłonkowywania, rozrywania i urywania kończyn (z małymi wyjątkami), co po mastertonowym „wywracaniu na lewą stronę’ (w którejś części Manitou), wysysaniem wątroby na żywca (Bezsenni) czy tym, co możemy przeczytać w „Czarnym aniele”, nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia. Tyle, że… mi to wcale nie doskwierało!.
Nie przeszkadzało mi dlatego, że książka jest świetna! Co to dużo mówić, zaskoczyła mnie przede wszystkim klimatem. Nie spodziewałem się tak nastrojowych wątków okultystycznych i demonologicznych oraz tego, że były one podane subtelnie i ubogacały i tak rozbudowaną (przynajmniej bardziej niż rozbudowaną niż się spodziewałem), biegnącą dwutorowo fabułę. Dobrze też, że te klimaty nie były istotą książki, bo nie po nie sięgnąłem po Edwarda Lee. „Golem” jest przede wszystkim brutalnym horrorem gore, podlanym sosem sensacji i okultyzmu oraz z bardzo ciekawą plejadą postaci. Ostrzegę też, że chociaż książka jest brutalna, dla horrowych wyjadaczy będzie to w sumie „nihil novi” a i sama masakra nie przekracza norm dzieł z gatunku gore. Ale to nieważne, bo pozostałe aspekty dzieła to rekompensują. I to z nawiązką! W „Golemie” Edward Lee zawarł receptę na dobry horror. Lecę szukać innych jego książek.